Czytają

niedziela, 23 sierpnia 2020

Notatka 92 Dziwne.

Ohohohohohohohohohohohohohohovhvuvohv7huuuuuuuhhhovohf

Taki oto alert przyszedł SMS-em. Czy ktoś wie o co kaman? UFO, meteoryt spadający na ziemię, Lenin wiecznie żywy zacznie straszyć w Biedronce? Czy może czeka mnie pozaterminowa wizyta Świętego Mikołaja? Ktoś może wie chociaż w jakim to języku? Hotentockim? Hohotentockim?

Poprzednie alerty były częściowo prorocze, oto jeden z wczorajszych.

Uwaga! Dzis (22.08) bardzo silny wiatr i burze z gradem. W trakcie burzy znajdz bezpieczne schronienie. Zabezpiecz rzeczy, ktore moze porwac wiatr.

Sprawdziło się w zakresie burzy. Była, owszem, ale w obliczu walącego z nieba deszczu nie zrobiła większego wrażenia. Przechodziła jakby bokiem. Co to ma być się pytam, bo ciemniejące  niebo nie zapowiada żadnej klęski. Dowód poniżej. Cykany zaraz po otrzymaniu komunikatu.





Teraz niebo ciemne, czy jest sens wypatrywać sań Mikołaja? Motolotnia sensowniejsza chyba? Taka ze skrzydłem malowanym w mordę renifera Rudolfa?

Pisała R.R. cała w domysłach i niewiedzy co do otrzymanego ostrzeżenia.

Notatka 91 Podróż z wędrówką ekstremalną.

O, miałam plany na dzisiejszą niedzielę, ale poszły się bujać. Może po południu się ruszę, na razie nie ma szans na jakikolwiek wysiłek, odmawiam.

Wiedziałam, że tym razem żadnych podwózek nie będzie, ale mimo to skusiłam się na podróż z Asią.

Bo moich powinowatych lubię i lubię tam bywać.

Bo nieruchawo było ostatnio.

Bo może uda się coś przesadzić z roślin tego wymagających.

Pokazuję cykanki z wędrówki do, nie tak liczne jak bym mogła. Z wsi-nie wsi widoczek na pewien domowy podjazd ze zbliżeniem ozdóbstwa, co ogłusza. Mam nadzieję, że natura jest jednak mniej okrutna. Samolot jeszcze nie odleciał, zastanów się Czytaczu i kup.





Asia bystrym okiem zauważyla, że przejścia dla samobójców już nie ma, zostaje tylko droga przez most, już udostępniony dla ruchu drogowego mimo prowadzonych jeszcze robót wykończeniowych. Idziemy. Już zaczyna się dawać we znaki narastający upał z duchotą, słońce z bezchmurnego nieba świeci bezlitośnie, co nie zawsze widać na poniższych cykankach. Gorąco.










To powyżej, przy poprzedniej cykankowej relacji wyglądało tak. Jeszcze wtedy nie odkryłam, jak wyłączyć znakowanie przez srajtfona.


Reszta samodzielnych i samorzadnych ogrodów zniwelowana. Wielką rację ma pioseneczka z bajek Andersena "Ach mój miły Augustynie, wszystko minie, minie, minie.." . Decydujemy się iść skrótem przez ścierniskowe pola, zaoszczędzając swoim nogom blisko kilometr wędrówki. Tylko najpierw trzeba ominąć poletko wysokiej na dwa metry kukurydzy. Prawie dojrzała.























Kilka cykanek z wędrówki przez wieś. Jak chyba wszędzie budynki straszące wystawną gargamelowatością, zaniedbane, zadbane. Kontrastują ze sobą posesje w dupie mające dbałość o trawnik i takie gdzie wylizany trawnik jest przedmiotem kultu. Te, które wystawiają się na publiczne oglądanie i te które zaciekle się bronią przed spojrzeniami. Kilka przykładów powyżej. Jedno jest pewne. O jednorodność krajobrazową polskich wsi batalia przegrana zanim się zaczęła.

Tę wędrówkę odbyłyśmy przed godzinami największego upału, a jednak ledwo żywe dotarłyśmy do celu, niemiłosiernie spocone i otępiałe od słońca.

Co było u celu, widać na cykankach z poprzedniego posta, nic dodać nic ująć.
Życie w półzrujnowanym domu trwa, mimo kłopotów ekstremalnych.
A pieseczek trzyma się na razie dzielnie, "gdyby nie to że był kilka razy badany, to bym pomyślała, że aparat zepsuty" - cytat dokładny. Jego kolega niechęć do mnie odłożył na półkę, dał się pogłaskać.

Moje współczucie jednak pomieszało się z lekkim wkurwem. Kilkutonowa plątanina zdjętych ze ścian pnączy częściowo zwalona na moje zielone, hakonechloe ze storczykiem, różę i lilie w gąszczu krwawnika kichawca. Jak by nie było żadnego innego miejsca. Machnęłam ręką na stosy polbruku zwalone na krokusową łączkę, ale w tym wypadku nie odpuściłam. Większość wizyty to przeciągałam kupy podwiędłego bluszczu do śmietnika, to dyszałam po przeciąganiu. Zdrewniałe łodygi o przekroju pięciu centymetrów obrośnięte stonogowatymi korzeniami, kilkumetrowe i dłuższe bicze z klapniętymi liśćmi nie były takie chętne do podróży, uszarpałam się paskudnie, ale zielone uratowane a resztę góry zostawiłam. Na pociechę sklepienia z kuzynowych jabłoni teraz walących spadającymi jabłkami. I kawałek stołu.





Dwa razy trzeba było uciekać do domu z pod tych jabłoni, padało na tyle intensywnie, że przyjemność żadna z pobytu przy ogrodowym stole. Poprawiona folia przepuszczała tylko w ganku.

Ostrzeżenia o burzach, wichrach i gradzie przychodziły na telefony wszystkich, trudno, wracamy pieszo, tą samą drogą tylko bez skrótów przez ściernisko. Coraz ciemniejsze niebo, nie tylko za sprawą wieczoru. Chmurska deszczowe nas ścigają.











Owszem, popadywało, ale szło wytrzymać. Coraz częstsze grzmoty nie zostawialy złudzeń, że tak będzie dalej.










I tu się kończy w miarę składna cykankowa relacja. Bo nastąpiło oberwanie chmury. Wiadrami lało i nawet nie ośmieliłam się w tej pompie wyciągnąć srajtfona. Przy zejściu z mostu z żalem patrzyłam na tęczowe odbłyski samochodowych świateł odbijanych w fontannach tworzonych na asfalcie przez padający potop. Co to by była za cykanka!!! Ale zaczęłam mieć większe problemy. Namoczone klapki-trepki przestały spełniać swoją rolę jako obuwie. Pal diabli wybiczowanie deszczem, nieistotne przelanie do majtek - jak u diabła zrobić choćby krok na tych rozjeżdżających się ślimakach? Trudno, idę na bosaka. No i tak przebyłam ponad kilometr boso, częściowo po chodniku (żwirek, drobne kamienie i szkiełka, ślimaki wychodzące na wybieg), częściowo po asfalcie, ze schodzeniem co trochę na żwirowate pobocze (samochody, traktor), z płukaniem oblepionych żwirem stóp. Dłuuugo to trwało i bardzo było stresujące. Czy autobus nie ucieknie? Ostatni w końcu. Oraz bolesne to było. Nie tylko z powodu bosaka, przemoczone mokre udka ocierające się o siebie w marszu (radości bycia grubaskiem) też dokopały. Ale się udało, pompa zelżała w połowie drogi. Zdążyłyśmy jeszcze zawrzeć niechcianą znajomość z pijaczkiem okupującym przystanek. Świnia sikała wewnątrz, wyszła do nas, ciężko się obraziła że nie chcemy mu podać ręki, poszła sobie. No to my myk w suche, w nieosikany koniec. Świnia wróciła, pobełkotała, pomamrotała i zasnęła martwym bykiem na przystankowej ławce, opierając się bokiem o osikaną ściankę przystanku. Nie podziałało bardzo głośne wołanie ,,panie wstawaj pan, autobus przyjechał". Został na przystanku, śpiacy królewicz. Tfu.

Srajtfon sprawdzony jeszcze przed myknięciem czy działa. Działa. Ostatnia to  wczorajsza  cykanka.


W autobusie koniecznie mimo przemoczenia chciałam cyknąć przemysłową osobliwość widzianą za oknem, wyglądającą na UFO z piekła rodem. Srajtfon nie działa. Tzn. aparat nie działa. Jednak przemókł, cholera. Już po dotarciu do domu z trudem i bólem (ale w obuwiu), okazało się, że podczas potopu srajtfon nacykał sam około tysiąca cykanek absolutnej czerni zajmując całą pamięć. I że na podeszwach stóp mam bąble zajmujące całą ich powierzchnię. I że boli mnie wściekle cały człowiek od pobicia deszczem. 

Nie chcę nawet myśleć jak mogła tę pompę przeżyć kuzynowa rodzina. Może ich minęło. Zadzwonię zaraz.

I tak to minął wczorajszy dzień.

Ten też niedługo minie.  Pa, Czytaczu.  R.R.