Czytają

poniedziałek, 2 grudnia 2024

Notatka 560 ***






Nie mam pojęcia jak powinna być zatytułowana ta notatka.

Znak życia? Ekspiacyjna? 

Październik był zły. Kłopoty się zaczynały nawarstwiać, bezsilny. Pani d podnosiła swój parszywy łeb. Listopad był do dupy pod każdym względem. Każdym. Było, no ech. Październik do kwadratu. Na szczęście grudzień witamy w komplecie, Jacuś np. znów był ratowany. Jest z nim już bardzo dobrze. Rysia też sobie nie pożałowała wetowania, zarasta bardzo ładnie golenie, na łapce (bioderko) śladu już nie ma po bolesności, sztywności i spuchnięciu, sierść minimalnie krótsza. Jedyny ślad  bo normalnie biega i chodzi, a alarm mi urządziła, portfel i nerwy wydrenowała i wcale nie wiem co jej było. I wszystko takie, kumulacja. Więc z tym życiem to słabiutko po listopadzie, bardzo słabo, no ale co miało się zawalić to już leży, reszta chwiejnie trwa.





Nie mam siły na tłumaczenia, ale moje netowe milczenie być może że jeszcze potrwa. Mial być nowy telefon, futra  się postarały przepuścić kasę ze sporym naddatkiem i na razie nie będzie. Karta SIM okiełznana w końcu skutecznie, ALE. Rzecz w tym, że srajtfon po licznych upadkach może służyć wyłącznie przez godzinę, no, góra przy wyłączonym necie dwie-trzy godziny na wychodnym. Potem żegnaj, bateria drenuje się upiornie szybko. A ja musiałam być "pod telefonem" zawsze, więc wciąż noszony pożyczony stary Playowiec, karta SIM przekładana w adapterach, co jest zajęciem przestrasznym, niełatwym, żmudnym jak nie wiem co, grożącym uszkodzeniem pożyczeńca, bo "adapter" wchodzi przemocą, więc zajęcie całej siły unikane bo poty zlewne przy nim. Taki model. Playowiec baterię ma jak mocarz, dwa-trzy dni trzyma bez trudu,  ale netu nie ma. Nie chce za cholerę uznać innego niż Play dostawcy netu. No trudno, dodatkowe doznania spowodowały że nawet przez sekundę nie miałam ochoty walczyć z telefonami i  byłam tylko telefoniczna, tak jak było konieczne i być może po dziesiątym grudnia sytuacja się powtórzy. 





Listopad był fa-tal-ny. Sił starczyło mi tylko na absolutne konieczności. Wymieniam.

Futra oczywiście odruchowo były na pierwszym miejscu. Niby powinno być na full, wobec całokształtu tak nie było. Być może ich chorowania - ratowania były w proteście, one nie lubią minimum. Tylko Feliks zrozumiał że pańcia ledwo dycha i się oparł pokusie robienia za chorego. Przekochany misiunio-tygrysek.

Podjęte zobowiązanie w punkcie charytatywnym. To trwa, nie jest to zajęcie jakoś szalenie trudne, uznałam że bez jaj, jestem, jakoś się przyjęłam, żal rzucać. Nie miałam tylko cierpliwości do wysłuchiwania cudzesów. Dają siłę takie przykłady na żywca, bo skoro gość biorący chemię antyskorupową z góry ciuchów wybiera seksowną i bardzo gorącą bieliznę dla żony to wieje nadzieją, czyż nie? Ma ją, tę nadzieję. Ciasto upiekł, że gliniak niesmaczny to nieistotny szczegół, upiekł, przyniósł, chwała mu. Chemii nie biorę, powinnam też mieć, tę nadzieję. Przykłady, ale nie opowieści, na słuchanie o życiowych traumach nie miałam siły, mam nadzieję że nie było widać jak bardzo nie mam siły. Nadal.





Bardzo słabe odpieranie drobnych kataklizmów życiowych walących doprawdy falami i kilku kataklizmów nie odparłam, co będzie mi czkało i czkało. Nie odrobię. Przepadło.

Więc zdycham po tym październiku a zwłaszcza po listopadzie, pani d też nie ułatwiała, to poczucie tonięcia, najgorsze z dostarczanych przez panią d...... być może byłoby łatwiej w innym miesiącach, listopad fatalny i bez dodatkowych atrakcji. Znów schudłam, niech to cholera, bo do tego doszły mi dolegliwości jelitowe, niewątpliwie mające przyczynę w całokształcie. 

Listopad do kasacji. Bardzo proszę. Bardzo.




Uffffff. Wiecej nie tłumaczę. Dlatego było tak kamienne milczenie. 

Nie chcę tu zapeszać, pluję przez lewe ramię, zaklinam los, gadam do Absolutu, ale grudzień być może będzie lepszy. Może. Po jednej przewałkonionej z futrami niedzieli jakoś mi lepiej. A w przyszłą garażówka.

I przerwa w konieczności bycia na telefonie. Ufff.

Mój srajtfon teraz jest na tapecie, o rany, NET. Cudowne, nic mi nie szkodzi że srajtfon jest na wiecznym doładowaniu i robi za telefon stacjonarny, na razie może, na razie z ulgą rzuciłam się do słuchania, oglądania, sprawdzania gdzie do cholery jest ulica Włodzimierza, gdzie kupić Cistone, jak nastawia się barszcz, czy wyszła jakaś nowa książka pióra ulubieńców, czym zmyć silikon, jak poratować rozdarcie w skórzanej kurtce, itd. itp, no mrowie mi się nagromadziło do tego sprawdzania w baardzo szerokim zakresie.. Widać że mi lepiej. Jeszcze się nie rzucam na Włodzimierza ani do robienia barszczu, ale wiedzę już mam. I Cistone.

Blogger w końcu. 

Jestem. Na pewno do dziesiątego grudnia. I bardzo sorry. 


Ze skruchą pisała R.R.


Za ilustrację Rysiunia i Jacuś oraz pocztówki z rannej Cz-wy, zdziśki z drogi do punktu. Ze srajtfonem ta droga. Na wspólnej cykance z 10 października jeszcze oba futerka zdrowe. Wieczór, w nocy pisk Rysi. Łapka. Gdy Rysia trochę jeszcze szwankowała 30 października zachorował Jacuś. I zrobił taki horror, że doprawdy. Siwizna. 

niedziela, 29 września 2024

Notatka 559 kanie i bo to całkiem lub trochę inaczej


Kłębiło, post ma pomóc. Post pisany dziwnie, częściami od soboty. Klecony kawałkami był do godzin nocnych niedzielnych.  Może ten składak jakoś się poklei w spójną całość. Obaczym. Zacznie go część pisana po powrocie z lasu. 

Zaskoczki są, potrafi być zupełnie inaczej niż się człekowi wydaje że jest. Zupełnie inaczej. Albo trochę inaczej, ale to "trochę"  zaskakuje. Ale o tem potem, najpierw leśnie.

W lesie byłyśmy dwukrotnie ostatnio, z drugiego bycia dopiero co wróciłam (sobota, wtedy pisane).  Przykra niespodzianka, co dziesiąta cykanka naprawdę zcykana, tyle tego wydawałoby się że napstrykałam, a tu niet, ani śladu po nich. 

Ale grzybki były, zostały zebrane zaraz będzie obróbka. Głównie kanie, odrobina maślaczków no i takie piękności. 


Prawdziwki, pierwsze znalezione w tym sezonie, potem doszło jeszcze trochę. Dziwnie było. Chłodno. Słońce chwilami świeciło, ale wyraźnie dając do zrozumienia że po letniemu to nie teraz. Trasy przemierzone wielekroć jakby krótsze. To zawsze tak, znane drogi stają  się krótkie, dłużą się te nieznane. Jak jest naprawdę, one krótkie czy długie? Nie ma w każdym razie błądzenia, ono tam gdzie chodzimy rzadko lub po raz pierwszy. A ta trasa na tyle często przemierzana że jej dwie główne części dostały nazwy, Kaniowisko i Aleja elektryczna. Ponieważ z aktualnymi cykankami jest fatalnie, więc trochę cykanek z wtorkowej wyprawy. Kapliczka była wtedy mocno zcykana i te cykanki z wtorku.  Ona leśna, ale też nie do końca, blisko plac po wyrąbanym lesie, blisko tory i ścieżka rowerowa. Ale prawie przy niej znalazłam prawdziwki. Czyli leśna. Kiczowata, ale taki to już urok kapliczek. 






Aleja elektryczna i posiad, Asia na padłym drzewie, ja na wyposażeniu Alei. 



Początek Kaniowiska, stąd cykanka, w sobotę masa, masa ludzi krążyła po lesie, widać parkujące samochody którymi zjechali na grzyby. 



Wycinanki po całości, dwa lata temu był tu las, parkingu przy szosie nie było widać, niższa cykanka jest wycinanką większej, samochodów szereg, ale nie wszystkie. Dużo przy drodze wzdłuż torów. I zawsze jakiś gdzie tylko da się wjechać.  I ludzie na rowerach. Jesienny najazd, naród ruszył na grzyby. Kaniowisko jednak i nam dało kanie.  Wobec ilości plątającego się luda wcale nie oczywisty fakt że wyprawa dała nam tyle grzybów że będę miała grzybne posiłki do środy, tak szacuję. Kanie już pożarłam, pycha. 

Wiesz Czytaczu że wcale nie trzeba ich moczyć w mleku? Ani taplać w jajku? Wystarczy umyć i opaprać mąką, mniej dobra co prawda zdejmujemy z patelni, ale za to więcej kani w kaniach. Solimy nie kanie a to czym opaprujemy, ma to znaczenie i dla procesu smażenia i dla smaku całości, tak jak ma znaczenie by smażyć blaszkowe grzybki najpierw blaszkami w dół. Powaga. U mnie tym razem była tylko osolona mąka na opłukane kanie, było ich na tyle że starczyło by opanierowanych klasycznie dla trzech żertych ludziów, w panierce mącznej dla dwóch, a dałam radę sama. No co, nie chciało mi się wyciągać suszarki a smażone da się utrwalić, w zalewie octowej doprawionej jak do śledzi. Też wybitna pycha, no ale przepadło, pożarłam.

Po raz któryś powtórzę że kanie można suszyć, całe mniejsze kapelusze lub cząstki dużych. Suszone zalewa się gorącą cieczą (wodą lub mlekiem), przykrywa się i po ostygnięciu smaży w wersjach jak dla świeżych. Troszkę inny smak, też pyszne. Sezon się zaczął, może uda się uzbierać tyle by nie dało się zjeść od razu i zrobić zapasy.

No. Sezonowa radocha obgadana, teraz opis tego co mną majtało. 

Wstrząsnęło mną zdarzenie sprzed  przed lasu. Mocno, i jak teraz oceniam zupełnie nieodpowiednio. No ale co zrobić. 

Przystanek nie mój, przy moim nie ma gdzie ani kupić biletu, ani nic innego, przynajmniej nie w sobotę przed dziewiątą. Ludzi malutko, powsiadali w autobus i tramwaj, rozleźli się ci co ich komunikacja miejska przywiozła, a nowych jeszcze nie ma. Sobota, ogólnie ruch nieduży. Mój tramwaj widzę, jest daleko, będzie miał jeszcze z dwa przystanki zanim dojedzie do tego.  Więc czekam ja sobie Czytaczu na tramwaj o właściwym numerku, samochody jakoś ciszej i wtem słyszę zduszony skowyt. Moje głuchawe uszka takie dźwięki potrafią wyłapać wyjątkowo sprawnie, no i wyłapały.
 
Pies, taki ze średnich większy, czarny, wisi przy pniu brzozy, podryguje a właściciel sobie stoi , pali papieroska i dosyć nerwowo się rozgląda.
No ******* powiesił psa!!!!!

Nie dowierzam sama sobie. Jeszcze raz zduszony skowyt i podryg psiego ciałka. No nie!!! 

Moj ryk "CO PAN ROBI!!!!" Zero reakcji. Odwrócony gość  jest do mnie tyłem. A pies wisi już bez ruchu, martwo. Bieg w poprzek pustej jezdni, szczęście że pustej, bo nawet nie spojrzałam czy coś nie jedzie. W biegu myśl, co najpierw, kop właścicielowi i wyrwanie mu smyczy, czy od razu do psa. Do psa!
Dwa kroki od celu pies oderwał się od brzozy. Cały i zdrowy, na niczym nie powieszony. Ułamany cienki konarek zwisał wzdłuż pnia, pieseczek się na nim uwiesił chcąc zyskać patyczek do rzucania. Patrzy na mnie już z ziemi, cały uśmiechnięty i oczekujący super zabawy, tyłek mu radośnie majta. Młody amstafowaty, te oczka aż się śmieją razem z całą szeroką paszczą. UFFF! Miałby zabawę gdybym wybrała z tego co najpierw kop właścicielowi. UFF.

Po krótkiej wymianie zdań (ja pełna ulgi, właściciel zdumiony) wracam znów w poprzek jezdni, wsiadam do tramwaju i cykam to co zaczyna posta, żeby opanować emocje. Po czym zaczynam się trząść, nie opanowałam.  Rozłożyło mnie w momencie. 

Ten ludny i grzybny las też był przetrzęsiony, już nie wiem dlaczego, czy to wciąż nerwy, czy może rzeczywisty chłód. Bo było chłodno, chwilami lodowato. Chyba się pochoruję, co przefatalnie świadczy o moim systemie nerwowym i odpornościowym. Niedziela mija i byla cholernie słaba, niewielką  pociechą gotowanie pyszności i futra. Przez taką duperelkę i leśny chłodzik.

Cykanka-wycinanka zaczynająca post dokumentuje pieska z panem. Niewyraźna bo z tramwaju i wycinana z wiekszej.

Nara Czytaczu. 
Wszystkie metody niealkoholowe zawiodły, pozostało mi tylko golnać sobie coś mocniejszego i łupnąć się spać. Bo jutro do roboty. Obym nie nawaliła.

To jeszcze donotuję tylko coś odnośnie tego że bywa inaczej niż myślimy. W piątek w punkcie jak zwykle było rozdawanie jadła. Wiesz Czytaczu o warzywach. Owocach. Myślisz sobie pewnie że same podstawowe? 
Niekoniecznie. Warzywa podstawowe owszem, ale było egzotycznie w owocach, taki rzut, zero krajowych.  Ananasy, figi, mango. A wśród produktów nie warzywnych trafiły się i ostrygi. 

Pisała R.R.




wtorek, 24 września 2024

Notatka 558 o Jadzi


Jadzia wcale nie jest Jadzia. Ma inaczej, nie mam upoważnienia, więc historyjka musi zawierać zmyłkowe imię, podobne w brzmieniu do zdrobnienia właściwego imienia. Nie da się jej rozpoznać po tym że siedziała ze mną w ławce przez pierwsze trzy lata podstawówki, że mieszka z mężem, jedną z córek i jej mężem oraz wnukami w domu gdzie wciąż rządy kuchenne sprawuje teściowa. Rządy do nie tak dawna mocno tyrańskie, poza tym złota kobieta z teściowej, każdemu życzyć takiej w rodzinie. Po teściowej też podejrzewam że nie da się rozpoznać Jadzi, więc piszę dalej. 

A piszę, bo wiąże się to co od niej usłyszałam z tematem chudnięcia. I kapuścianki. 

Wpadłam na Jadzię jakiś czas temu, w Biedronce. Baaardzo  zeszczuplała. Oczywiście że wśród tematów rozmaitych pojawiły się powody chudnięcia  i mojego i jej. U niej było tak. 

Jej samej nie zależało na wadze, wżeniła się w dom gdzie chudych nie było nigdy, co tłumaczyli sobie genami. Tylko że jej mąż osiągnął ciężar i obwód takie, że jedni lekarze pchali go na operację zaszycia żołądka, inni twierdzili że serce ma tak obciążone  że nie da rady, nie zaszyją. Zawał możliwy w każdej chwili i od byle czego. Szwankowały i inne składowe organizmu, koniecznie musiał schudnąć. Nie wychodziło. Wcale a wcale. Z mozołem zrzucone kilo a za moment przybrane dwa.

Wcale nie lekarz poradził kapuściankę, za to od jednego z doktorów chłop usłyszał że na dietę powinni przejść wszyscy, cała rodzina, fakt, u wszystkich było dużo za dużo. No dobra, w kupie podobno łatwiej, poszli na to, zdaje się  że lekarze wszystkim truli o koniecznej utracie ciałka. Tylko że były rozbieżności co do tego jak dieta ma wyglądać. Stanęło na zupce która nie wydawała się odrażająca dla nikogo. Kapuścianka. Przeżyli. Kilka prób diet i powrót do zupki. Najbardziej podobno do wytrzymania.

W ich wykonie to wyglądało w końcu drastycznie i bezlitośnie, cztery tygodnie wyłącznie na kapuściance, trzy na normalnym jedzeniu i z piwem, do którego zdaje się że wszyscy tęsknili, i tak na zmianę, przez rok. Bez ulg w postaci świąt i imprez, żadnych. Urodziny w kapuściane tygodnie? Nie ma tortu, nic nie ma poza kapuścianką w ilości dowolnej. Tort odkładany na czas bez kapusty.  Wigilia? Kapuścianka jest postna. Itd. Planowanie wyjazdów tak, by były w tygodnie bezkapustne, zero czegokolwiek innego poza wodą, zero cukru, dietetycy zalecają do zupki owoce co prawda, ale nie wiem czy oni jedli, nie dopytałam. W następnym roku było stopniowe skracanie kapuścianych tygodni, teraz jest jeden tydzień na osiem normalnego jedzenia, dorośli pięknie schudli wszyscy, dzieci podobno mniej, ale też miały możliwość dopasienia się np. w szkole, podejrzewam że korzystały. Chłopisko Jadzi zjechało ponad osiemdziesiąt kilo, sukces, nie trzeba już koniecznie zaszywać żołądka, serce zdrowsze choć ślady po wieloletnim obciążeniu są. Mocno złośliwie ale na prywatny użytek zauważam, że jeśli prawidłowo kojarzę który to chłop jest jadziowy, to jeszcze mu nadmiaru do zrzucenia zostało. Sporo.  No ale naprawdę był ogromem, chodzącym niechętnie i z reguły to widziałam go szczelnie wypełniającego miejsce kierowcy w samochodzie na sklepowych parkingach. Bardzo szczelnie.  Nie podzielę się tą myślą z Jadzią, to co już stracił z siebie wagowo zrobiło by solidnego odrębnego ludzia noszonego  na własnym  kręgosłupie. Zrzucił go, sukces ogromny.

Powiem Ci Czytaczu że Jadziowa rodzina mi zaimponowała, pogratulować konsekwencji, ale i łapać się za łeb że wytrzymali i im nie zaszkodziło. Trzy lata dla mnie horroru a jedynym wyraźnym skutkiem ubocznym jest unikanie kapusty w czas bezkapustny. Bardzo staranne. 

Dlaczego nie znam chłopa koleżanki? 

Bo to było tak. 

Moje niepewne"Jadzia?" Prychnięcie i  gniewne "to jednak mnie znasz?". Osłupiałam. I to chyba bardzo było widać, bo po chwili było "tak, to ja. Ty chyba naprawdę mnie nie poznawałaś" I rozmowa kulawo i niemrawo się potoczyła, przy czym okrągłe oczka mrugały mi ze zdziwienia (jak to? Ona mi mówiła "cześć"?! A ja nie poznawałam?!! Jadzi?!! Niemożliwe.), a usteczka przepraszały. Okazało się że rzeczywiście czasem mówiła mi cześć, ale nigdy nie skojarzyłam że to moja koleżanka, przez cale lata brała to za moje wybitne chamstwo. Nawet czasem odpowiadałam, rozglądając się czy to "część" to do mnie, ale zawsze niepewnie. Czyli chamica, tak myślała. A potem było "no widzę że też schudłaś".  I wtedy było moje mało taktowne "Aaaa!". No tak. Jak niby miałam rozpoznać dziesięcioletnią cieniutką jak szczypiorek dziewczynkę-drobinkę w dużej ludzkiej kuli? Obca mi zupełnie baba. Taka duża. I miała nie swój kolor włosów na dodatek, nie znam takiej ryżej.. Ohyda, rzadko komu jest ładnie w czymś co elegancko określa się jako "truskawkowy blond". Większości bab powinien być zakazany. 


I miala pretensje. I ma. A ja tu się  zastanawiam dlaczego jej nie poznawałam, przepraszam nie wiadomo za co. Wyrypałam, że za cholerę nie była do rozpoznania, że teraz tak, wtedy nie.  Chwila milczenia, uśmiech i w końcu zaczęłyśmy nareszcie po ludzku-babsku gadać, streszczając życiorysy. Stąd nie znam jak na razie chłopa Jadzi. Z widzenia owszem, duuża sztuka. 

Szczerze? Jadzia teraz jest Jadzią,  da się skojarzyć z tą dziewczynką która podpuściła mnie skutecznie do rzucania jajkami z dziewiątego piętra w ludzi na przystanku (jej tyłek był sklepany, mój kary uniknął). Która chodziła za moim podpuszczeniem razem ze mną po schodowych blokowych poręczach, od parteru po strych na jedenastym piętrze (mój tyłek oberwał). Dobrze jej zrobiło to kapuściane, nie jest szczypiorkiem, jak już tak warzywnie to podobna bardziej do pora, nadal solidnego pod względem długości i wcale nie cherlawego. Ładna jest, i widać że ma oczy, też ładne, co w wersji kulistej nie było takie łatwe do zobaczenia. 

Ale czy każdy pulchny powinien schudnąć? Niekoniecznie. Jadzi tusza szkodziła na urodę i wszystko, ale ja? Uważam że chuda zbrzydłam, taki trochę pies shar-pei się ze mnie zrobił.  Trochę, fałdami skóry nie powiewam, ale widać że są. Tak myślę że jeśli we własnym ciele człek czuje się dobrze, nic nie szwankuje i lekarze nie naciskają, to nie ma powodu by na siłę się odchudzać. U mnie było tak że wytykali, kazali, grozili, jeden mi powiedział że przy takiej tuszy to nic dziwnego że nogi mi puchną i są problemy z układem limfatycznym. Limfatycznego nie leczą, a ponieważ Doppler nic nie pokazał to puchnięcie nóg jest spowodowane otyłością. On tego leczył nie będzie, mam schudnąć.  

I co? Schudłam, wtedy nie dało rady, potem się samo zrobiło, bez mojego świadomego udziału. Nie mogę powiedzieć że teraz nogi mi nie puchną. Bywa w upał, i to tak dramatycznie jak przy wadze największej.  Wszystko wykluczone, Doppler nadal nic złego nie pokazuje. Zwalam na układ limfatyczny, u mnie większa waga nasilała problem, ale on zawsze był, od dziecka, objawiać się może i tak, a nadal nie leczą. Upały układowi limfatycznemu nie służą, wariuje przy nich,   puchnie się łącznie z powiekami, niska temperatura też niezbyt korzystna. Tyle wiem po kilku dziesięcioleciach, wiem też  że z tak lekka skancerowanym da się żyć, bywają większe problemy. Prawda, tusza nasila, lecz słabszy kłopot i przy chudości jest. Czyli przy odzywce że czemuś winna waga trzeba się upierać że jednak niekoniecznie. Bo rzeczywiście niekoniecznie. 

Jakie korzyści z chudnięcia? Lżej. Jakby sprawniej. To niewątpliwe, reszta korzyści dyskusyjna, przynajmniej u mnie, bo Jadzi i jadziowej rodzinie zrzutka wagi zrobiła zdecydowanie dobrze. 

I nie wiem, chude teraz piękne. Hmmm. 

Pisała R.R. ilustrując posta twórczością Jacka Pałuchy, on czasem używa ludzi o słusznych gabarytach. Panie i panowie. Różni.





poniedziałek, 23 września 2024

Notatka 557 ogólnie miało być.



Ogólnie to dzieje się. Powódź co zmaltretowała m.in Kłodzko wypłukała na wierzch tyle syfu wszechstronnego że słabo się robi. Syf oczywiście że był i przed powodzią, przykurzony, wystający na wierzch w części niewielkiej,  z racji zajęcia codziennością postrzegany kątem oka jako mało znaczący i słabo szkodliwy. Błąd. Wystawał koniuszek góry lodowej, rzęsa brontozaura. Trzeba będzie gonić dziadostwo.......








W krasie, cholera wie czy pełnej, objawiły się zjawiska takie jak zapędy cenzorskie i restrykcyjno-wychowawcze, gupie jak nie wiem co. Trend w tym kierunku wcale nie ustał po pandemii, a wydawało by się że wraz z minięciem onej ich gupota w oczy wali. Zjawisko jest tak durne że nie zasługuje na prawidłowe określenie "głupie", jest poniżej tego co określamy mianem "głupie", czyli gupie i już. Co nie znaczy że nie jest niebezpieczne, wręcz przeciwnie, grozą powala, bo widać że robi się pospolite i coraz to nowym wpada do łbów że mogą.

.....

No nie, jednak nie będzie ogólnie, nie dam rady wymienić rodzajów ujawnionego syfu. Miałam ambicje, a jakże, ale za dużo go, a mnie już samo wymienienie tego co powyżej zbrzydziło. Z lekka odebrało apetyt na gotujacy się obiadek. A nadmienię pupulkowato że na to nie mogę już sobie pozwolić. Taba mimochodem stwierdziła że u niej odchudzanie nie było spektakularne, u mnie wręcz przeciwnie. Trzy lata i została mnie połowa, już bym nie chciała dalej tracić ciała. Bo kiedy ostatni raz byłam oficjalnie ważona waga była lekko powyżej stu kilo, potem jeszcze mnie przybyło, sądząc po rozmiarze nabywanych z tej okazji spodni było mnie wagowo ze sto dziesięć kilo. Teraz pięćdziesiąt pięć. Więc nie będzie zbrzydzania sobie obiadków, choć naprawdę jest czym. 

Dobre też jest, owszem, zwykli ludzie potrafią się zorganizować w obronie swojej i sąsiadów, być wściekle pracowici i ofiarni. Tak było, na szczęście nadal jest i miejmy nadzieję że będzie zawsze. W kontrze do hien ludzkich co też się pokazały. One niestety też wieczne. 

Ale skoro brudów nie będę opisywać to i dobrego niezbyt mogę. Pojawiło się w samoobronie i w kontrze do dziejącego się zła.  

Cholera, jednak szkoda. Ten notatnik to ku pamięci własnej miał być, dla zatrzymania tego co się działo. No ale ogół mnie przerasta. Przerasta pod każdym względem, widzę, owszem, i przyczyny dziadostwa i skutki jakie mogą dać, ale jasna dupa, nie mam na to siły i zdrowia oraz czasu. Więc jeśli będę je wymieniać to wtedy gdy choć trochę tych deficytowych dóbr się pojawi, a mnie nie będzie szkoda ich marnować. Tak chyba być u mnie będzie. Zobaczymy zresztą.

Dzieje się i u mnie. Nie wiem jak o tym pisać i czy pisać. To przecież nie jest tak że w blogach wywlekamy na światło dzienne wszystko z naszego życia, cząstki pokazujemy niektórych jego aspektów. I bardzo dobrze, nie mam ochoty wnikać np. w życie erotyczne blogujacych czy ich procesy trawienne. Pozostaję bez wiedzy w tych tematach, tak jak i wszystkich innych o których  z różnych przyczyn nie piszą. Miło że piszą tak, że ci co ich czytam to czytam z przyjemnością. 

A ja, no ja niezbyt ostatnio chętnie babram się w tym co u mnie niemiłe, bo analiza niemiłości wcale nie powoduje ich zniknięcia, przeciwnie jest. Rosną. Trudno, zdaje się że u mnie będzie pupulkowato......

Ale bez wnikania w przyczyny i motywacje napiszę za to że od dwóch tygodni mam ściśle zajęte godziny wczesne, do południa, przez cztery dni w tygodniu. Zajęte tak intensywnie że przez resztę dnia z lekka zdycham. Co robię? Ano pomagam w działalności charytatywnej, albowiem wystąpiła taka potrzeba, ja potrzebowałam ludzi, w placówce charytatywnej okazuje się że im się przydam. W punkcie nieopodal Jasnej Góry prowadzonym przez paulina. Paulina z dużej litery? Człowieka z tego co widzę przez duże C, to na pewno. Nie całkiem społecznie, obrywam dobrem dzielonym i drobnymi rupiami. Nie wszystko jeszcze kumam, nie chcę konfabulować, na razie wiem tyle że działalność polega na zbieraniu z różnych źródeł jedzonka i innych dóbr i rozdawaniu potrzebującym. Te źródła to w wypadku jedzenia np. piekarnie, znakomite zresztą, oddające to czego sklepy nie wzięły, sklepy to co jest jeszcze z terminem ważności - ale krótkim, do szybkiego spożycia. Przywóz i organizacja dostaw są ogarnięte, z lekka potrzebne były dodatkowe rączki przy rozdawaniu, segregacji jadła i dóbr nie spożywczych. W wypadku dóbr niejadalnych źródłem są ludzie. Odzież głównie, ale też wszystko inne. Przywożą, przynoszą, przywlekają. To dobro niejadalne jest segregowane, cześć  zarabia na jadalne rzeczy które placówka kupuje nie otrzymując ich ze sklepów. Ziemniaki np., podstawa jadłospisu dla większości rodaków, zawsze witane z zachłannością  przy podziale. Smalec też. Z niejadalnych rzeczy część trafia do sierocińców i schronisk, a ogromna cześć, niestety, do śmieci. Bo do wszystkich tych celów rzeczy muszą być dobre, czyste, nieznoszone, sprawne. Nawet te które idą do schroniska dla bezdomnych muszą być dobre, nie mogą poniżać  nikogo uplamione dziurawe ciuchy, przetarte i przepocone. Te rzeczy które zarabiają muszą być wręcz idealne. Nieidealne i niezbyt dobre bawełniane też zarabiają jako czyściwo, ale ogrom tego co przynoszone trafia w śmieci, tam gdzie trafić powinno od początku. Więc jeśli Czytaczu masz ochotę dzielić się dobrem którego nie potrzebujesz lub masz nadmiar, to nie ładuj do darów dziurawych i brudnych kalesonów, owszem, kalesony mogą się dołożyć do ziemniaków i opłat za góry śmieci, ale brudne nie trafią nawet do czyściwa, dziurawe mogą.

Kto korzysta z takiej formy pomocy?  Stałych bywalców około dwudziestu, drugie tyle to towarzystwo przygodne, takie które przy głodzie przypominało sobie o istnieniu placówki. Ci raczej nie chcą produktów wymagających gotowania. Stali to z tego co widzę mają za sobą i teraz wciąż w trakcie doświadczenia niełatwe. Nie mnie badać i oceniać, ani mi się śni. Potrzebują pomocy na tyle, żeby się do tego przyznać. Jak dla mnie to wystarczy. Szacun że się przyznają, to przecież niełatwe. 

Tyle na razie wiem.

Więc chodzę tam, segreguję przywiezione warzywa, rozdaję tak by każdy coś dostał. Co trafia do toreb? Chleb, odrobina nabiału, czasem coś mięsnego lub z produktów trwałych, no i te zieleniny warzywne i owocowe. Ubrania i dobra niejadalne też są rozdawane, dziś kobieta przywiozła świetny żyrandol czule zagarnięty natychmiast przez jedną z pań. Podobno od ponad roku chciała wymienić domowy, a ceny nowych ją powalały, sił zresztą nie ma by za nim chodzić. Fakt. Chodzi o kulach, aż dziwne że daje radę dopchnąć wózeczek z dobrem do domu, nic dziwnego że jej nie do sklepów.  A tu proszę, jest wymarzony rupieć, tak ładny jak chciała, kombinacje radosne jak go umocować by w całości do chałupy dopchać, kogo prosić by zamontował.... I dobrze że tak, że się żyrandol jeszcze przyda. No. 

W poniedziałki, w  środy i w piątki są ludzie. We wtorki lub czwartki segreguję niejadalne. Ogólnie to pomagam przy wszystkim przy czym trzeba, i zapowiada się że co którąś sobotę też będę potrzebna. A skąd, nie samam do tej roboty, dwie dziewczyny, jeden pomocniczy facet, ojciec organizator no i ja. Obyczaje na szczęście z lekka świeckie. To rozumiem. To jest dobre. 

No i tak to. 

Pocztówki z jasnogórskiego parku. Wiewiórro dla Kocurro.




Zwierzyna obficie występująca pod kasztanowcami i w drodze do nich. Moc dziatwy przedszkolnej, moc. Nic dziwnego że kasztanów maleńko.




I przy stawku.









I z Alei. 




Pisanie nie pomogło na zdychanie. Poniedziałek jest, przypominam, więc rączkami i nóżkami się namachałam, gębą ruszałam gadawczo, jak dla mnie odwykłej w nadmiarze się nagadałam. Trudno, trzeba odespać. Choć godzinkę. 

A jutro las, z Asią. 

Pisała R.R. 

I jeszcze wiewiórro.