Czytają

niedziela, 29 września 2024

Notatka 559 kanie i bo to całkiem lub trochę inaczej


Kłębiło, post ma pomóc. Post pisany dziwnie, częściami od soboty. Klecony kawałkami był do godzin nocnych niedzielnych.  Może ten składak jakoś się poklei w spójną całość. Obaczym. Zacznie go część pisana po powrocie z lasu. 

Zaskoczki są, potrafi być zupełnie inaczej niż się człekowi wydaje że jest. Zupełnie inaczej. Albo trochę inaczej, ale to "trochę"  zaskakuje. Ale o tem potem, najpierw leśnie.

W lesie byłyśmy dwukrotnie ostatnio, z drugiego bycia dopiero co wróciłam (sobota, wtedy pisane).  Przykra niespodzianka, co dziesiąta cykanka naprawdę zcykana, tyle tego wydawałoby się że napstrykałam, a tu niet, ani śladu po nich. 

Ale grzybki były, zostały zebrane zaraz będzie obróbka. Głównie kanie, odrobina maślaczków no i takie piękności. 


Prawdziwki, pierwsze znalezione w tym sezonie, potem doszło jeszcze trochę. Dziwnie było. Chłodno. Słońce chwilami świeciło, ale wyraźnie dając do zrozumienia że po letniemu to nie teraz. Trasy przemierzone wielekroć jakby krótsze. To zawsze tak, znane drogi stają  się krótkie, dłużą się te nieznane. Jak jest naprawdę, one krótkie czy długie? Nie ma w każdym razie błądzenia, ono tam gdzie chodzimy rzadko lub po raz pierwszy. A ta trasa na tyle często przemierzana że jej dwie główne części dostały nazwy, Kaniowisko i Aleja elektryczna. Ponieważ z aktualnymi cykankami jest fatalnie, więc trochę cykanek z wtorkowej wyprawy. Kapliczka była wtedy mocno zcykana i te cykanki z wtorku.  Ona leśna, ale też nie do końca, blisko plac po wyrąbanym lesie, blisko tory i ścieżka rowerowa. Ale prawie przy niej znalazłam prawdziwki. Czyli leśna. Kiczowata, ale taki to już urok kapliczek. 






Aleja elektryczna i posiad, Asia na padłym drzewie, ja na wyposażeniu Alei. 



Początek Kaniowiska, stąd cykanka, w sobotę masa, masa ludzi krążyła po lesie, widać parkujące samochody którymi zjechali na grzyby. 



Wycinanki po całości, dwa lata temu był tu las, parkingu przy szosie nie było widać, niższa cykanka jest wycinanką większej, samochodów szereg, ale nie wszystkie. Dużo przy drodze wzdłuż torów. I zawsze jakiś gdzie tylko da się wjechać.  I ludzie na rowerach. Jesienny najazd, naród ruszył na grzyby. Kaniowisko jednak i nam dało kanie.  Wobec ilości plątającego się luda wcale nie oczywisty fakt że wyprawa dała nam tyle grzybów że będę miała grzybne posiłki do środy, tak szacuję. Kanie już pożarłam, pycha. 

Wiesz Czytaczu że wcale nie trzeba ich moczyć w mleku? Ani taplać w jajku? Wystarczy umyć i opaprać mąką, mniej dobra co prawda zdejmujemy z patelni, ale za to więcej kani w kaniach. Solimy nie kanie a to czym opaprujemy, ma to znaczenie i dla procesu smażenia i dla smaku całości, tak jak ma znaczenie by smażyć blaszkowe grzybki najpierw blaszkami w dół. Powaga. U mnie tym razem była tylko osolona mąka na opłukane kanie, było ich na tyle że starczyło by opanierowanych klasycznie dla trzech żertych ludziów, w panierce mącznej dla dwóch, a dałam radę sama. No co, nie chciało mi się wyciągać suszarki a smażone da się utrwalić, w zalewie octowej doprawionej jak do śledzi. Też wybitna pycha, no ale przepadło, pożarłam.

Po raz któryś powtórzę że kanie można suszyć, całe mniejsze kapelusze lub cząstki dużych. Suszone zalewa się gorącą cieczą (wodą lub mlekiem), przykrywa się i po ostygnięciu smaży w wersjach jak dla świeżych. Troszkę inny smak, też pyszne. Sezon się zaczął, może uda się uzbierać tyle by nie dało się zjeść od razu i zrobić zapasy.

No. Sezonowa radocha obgadana, teraz opis tego co mną majtało. 

Wstrząsnęło mną zdarzenie sprzed  przed lasu. Mocno, i jak teraz oceniam zupełnie nieodpowiednio. No ale co zrobić. 

Przystanek nie mój, przy moim nie ma gdzie ani kupić biletu, ani nic innego, przynajmniej nie w sobotę przed dziewiątą. Ludzi malutko, powsiadali w autobus i tramwaj, rozleźli się ci co ich komunikacja miejska przywiozła, a nowych jeszcze nie ma. Sobota, ogólnie ruch nieduży. Mój tramwaj widzę, jest daleko, będzie miał jeszcze z dwa przystanki zanim dojedzie do tego.  Więc czekam ja sobie Czytaczu na tramwaj o właściwym numerku, samochody jakoś ciszej i wtem słyszę zduszony skowyt. Moje głuchawe uszka takie dźwięki potrafią wyłapać wyjątkowo sprawnie, no i wyłapały.
 
Pies, taki ze średnich większy, czarny, wisi przy pniu brzozy, podryguje a właściciel sobie stoi , pali papieroska i dosyć nerwowo się rozgląda.
No ******* powiesił psa!!!!!

Nie dowierzam sama sobie. Jeszcze raz zduszony skowyt i podryg psiego ciałka. No nie!!! 

Moj ryk "CO PAN ROBI!!!!" Zero reakcji. Odwrócony gość  jest do mnie tyłem. A pies wisi już bez ruchu, martwo. Bieg w poprzek pustej jezdni, szczęście że pustej, bo nawet nie spojrzałam czy coś nie jedzie. W biegu myśl, co najpierw, kop właścicielowi i wyrwanie mu smyczy, czy od razu do psa. Do psa!
Dwa kroki od celu pies oderwał się od brzozy. Cały i zdrowy, na niczym nie powieszony. Ułamany cienki konarek zwisał wzdłuż pnia, pieseczek się na nim uwiesił chcąc zyskać patyczek do rzucania. Patrzy na mnie już z ziemi, cały uśmiechnięty i oczekujący super zabawy, tyłek mu radośnie majta. Młody amstafowaty, te oczka aż się śmieją razem z całą szeroką paszczą. UFFF! Miałby zabawę gdybym wybrała z tego co najpierw kop właścicielowi. UFF.

Po krótkiej wymianie zdań (ja pełna ulgi, właściciel zdumiony) wracam znów w poprzek jezdni, wsiadam do tramwaju i cykam to co zaczyna posta, żeby opanować emocje. Po czym zaczynam się trząść, nie opanowałam.  Rozłożyło mnie w momencie. 

Ten ludny i grzybny las też był przetrzęsiony, już nie wiem dlaczego, czy to wciąż nerwy, czy może rzeczywisty chłód. Bo było chłodno, chwilami lodowato. Chyba się pochoruję, co przefatalnie świadczy o moim systemie nerwowym i odpornościowym. Niedziela mija i byla cholernie słaba, niewielką  pociechą gotowanie pyszności i futra. Przez taką duperelkę i leśny chłodzik.

Cykanka-wycinanka zaczynająca post dokumentuje pieska z panem. Niewyraźna bo z tramwaju i wycinana z wiekszej.

Nara Czytaczu. 
Wszystkie metody niealkoholowe zawiodły, pozostało mi tylko golnać sobie coś mocniejszego i łupnąć się spać. Bo jutro do roboty. Obym nie nawaliła.

To jeszcze donotuję tylko coś odnośnie tego że bywa inaczej niż myślimy. W piątek w punkcie jak zwykle było rozdawanie jadła. Wiesz Czytaczu o warzywach. Owocach. Myślisz sobie pewnie że same podstawowe? 
Niekoniecznie. Warzywa podstawowe owszem, ale było egzotycznie w owocach, taki rzut, zero krajowych.  Ananasy, figi, mango. A wśród produktów nie warzywnych trafiły się i ostrygi. 

Pisała R.R.




wtorek, 24 września 2024

Notatka 558 o Jadzi


Jadzia wcale nie jest Jadzia. Ma inaczej, nie mam upoważnienia, więc historyjka musi zawierać zmyłkowe imię, podobne w brzmieniu do zdrobnienia właściwego imienia. Nie da się jej rozpoznać po tym że siedziała ze mną w ławce przez pierwsze trzy lata podstawówki, że mieszka z mężem, jedną z córek i jej mężem oraz wnukami w domu gdzie wciąż rządy kuchenne sprawuje teściowa. Rządy do nie tak dawna mocno tyrańskie, poza tym złota kobieta z teściowej, każdemu życzyć takiej w rodzinie. Po teściowej też podejrzewam że nie da się rozpoznać Jadzi, więc piszę dalej. 

A piszę, bo wiąże się to co od niej usłyszałam z tematem chudnięcia. I kapuścianki. 

Wpadłam na Jadzię jakiś czas temu, w Biedronce. Baaardzo  zeszczuplała. Oczywiście że wśród tematów rozmaitych pojawiły się powody chudnięcia  i mojego i jej. U niej było tak. 

Jej samej nie zależało na wadze, wżeniła się w dom gdzie chudych nie było nigdy, co tłumaczyli sobie genami. Tylko że jej mąż osiągnął ciężar i obwód takie, że jedni lekarze pchali go na operację zaszycia żołądka, inni twierdzili że serce ma tak obciążone  że nie da rady, nie zaszyją. Zawał możliwy w każdej chwili i od byle czego. Szwankowały i inne składowe organizmu, koniecznie musiał schudnąć. Nie wychodziło. Wcale a wcale. Z mozołem zrzucone kilo a za moment przybrane dwa.

Wcale nie lekarz poradził kapuściankę, za to od jednego z doktorów chłop usłyszał że na dietę powinni przejść wszyscy, cała rodzina, fakt, u wszystkich było dużo za dużo. No dobra, w kupie podobno łatwiej, poszli na to, zdaje się  że lekarze wszystkim truli o koniecznej utracie ciałka. Tylko że były rozbieżności co do tego jak dieta ma wyglądać. Stanęło na zupce która nie wydawała się odrażająca dla nikogo. Kapuścianka. Przeżyli. Kilka prób diet i powrót do zupki. Najbardziej podobno do wytrzymania.

W ich wykonie to wyglądało w końcu drastycznie i bezlitośnie, cztery tygodnie wyłącznie na kapuściance, trzy na normalnym jedzeniu i z piwem, do którego zdaje się że wszyscy tęsknili, i tak na zmianę, przez rok. Bez ulg w postaci świąt i imprez, żadnych. Urodziny w kapuściane tygodnie? Nie ma tortu, nic nie ma poza kapuścianką w ilości dowolnej. Tort odkładany na czas bez kapusty.  Wigilia? Kapuścianka jest postna. Itd. Planowanie wyjazdów tak, by były w tygodnie bezkapustne, zero czegokolwiek innego poza wodą, zero cukru, dietetycy zalecają do zupki owoce co prawda, ale nie wiem czy oni jedli, nie dopytałam. W następnym roku było stopniowe skracanie kapuścianych tygodni, teraz jest jeden tydzień na osiem normalnego jedzenia, dorośli pięknie schudli wszyscy, dzieci podobno mniej, ale też miały możliwość dopasienia się np. w szkole, podejrzewam że korzystały. Chłopisko Jadzi zjechało ponad osiemdziesiąt kilo, sukces, nie trzeba już koniecznie zaszywać żołądka, serce zdrowsze choć ślady po wieloletnim obciążeniu są. Mocno złośliwie ale na prywatny użytek zauważam, że jeśli prawidłowo kojarzę który to chłop jest jadziowy, to jeszcze mu nadmiaru do zrzucenia zostało. Sporo.  No ale naprawdę był ogromem, chodzącym niechętnie i z reguły to widziałam go szczelnie wypełniającego miejsce kierowcy w samochodzie na sklepowych parkingach. Bardzo szczelnie.  Nie podzielę się tą myślą z Jadzią, to co już stracił z siebie wagowo zrobiło by solidnego odrębnego ludzia noszonego  na własnym  kręgosłupie. Zrzucił go, sukces ogromny.

Powiem Ci Czytaczu że Jadziowa rodzina mi zaimponowała, pogratulować konsekwencji, ale i łapać się za łeb że wytrzymali i im nie zaszkodziło. Trzy lata dla mnie horroru a jedynym wyraźnym skutkiem ubocznym jest unikanie kapusty w czas bezkapustny. Bardzo staranne. 

Dlaczego nie znam chłopa koleżanki? 

Bo to było tak. 

Moje niepewne"Jadzia?" Prychnięcie i  gniewne "to jednak mnie znasz?". Osłupiałam. I to chyba bardzo było widać, bo po chwili było "tak, to ja. Ty chyba naprawdę mnie nie poznawałaś" I rozmowa kulawo i niemrawo się potoczyła, przy czym okrągłe oczka mrugały mi ze zdziwienia (jak to? Ona mi mówiła "cześć"?! A ja nie poznawałam?!! Jadzi?!! Niemożliwe.), a usteczka przepraszały. Okazało się że rzeczywiście czasem mówiła mi cześć, ale nigdy nie skojarzyłam że to moja koleżanka, przez cale lata brała to za moje wybitne chamstwo. Nawet czasem odpowiadałam, rozglądając się czy to "część" to do mnie, ale zawsze niepewnie. Czyli chamica, tak myślała. A potem było "no widzę że też schudłaś".  I wtedy było moje mało taktowne "Aaaa!". No tak. Jak niby miałam rozpoznać dziesięcioletnią cieniutką jak szczypiorek dziewczynkę-drobinkę w dużej ludzkiej kuli? Obca mi zupełnie baba. Taka duża. I miała nie swój kolor włosów na dodatek, nie znam takiej ryżej.. Ohyda, rzadko komu jest ładnie w czymś co elegancko określa się jako "truskawkowy blond". Większości bab powinien być zakazany. 


I miala pretensje. I ma. A ja tu się  zastanawiam dlaczego jej nie poznawałam, przepraszam nie wiadomo za co. Wyrypałam, że za cholerę nie była do rozpoznania, że teraz tak, wtedy nie.  Chwila milczenia, uśmiech i w końcu zaczęłyśmy nareszcie po ludzku-babsku gadać, streszczając życiorysy. Stąd nie znam jak na razie chłopa Jadzi. Z widzenia owszem, duuża sztuka. 

Szczerze? Jadzia teraz jest Jadzią,  da się skojarzyć z tą dziewczynką która podpuściła mnie skutecznie do rzucania jajkami z dziewiątego piętra w ludzi na przystanku (jej tyłek był sklepany, mój kary uniknął). Która chodziła za moim podpuszczeniem razem ze mną po schodowych blokowych poręczach, od parteru po strych na jedenastym piętrze (mój tyłek oberwał). Dobrze jej zrobiło to kapuściane, nie jest szczypiorkiem, jak już tak warzywnie to podobna bardziej do pora, nadal solidnego pod względem długości i wcale nie cherlawego. Ładna jest, i widać że ma oczy, też ładne, co w wersji kulistej nie było takie łatwe do zobaczenia. 

Ale czy każdy pulchny powinien schudnąć? Niekoniecznie. Jadzi tusza szkodziła na urodę i wszystko, ale ja? Uważam że chuda zbrzydłam, taki trochę pies shar-pei się ze mnie zrobił.  Trochę, fałdami skóry nie powiewam, ale widać że są. Tak myślę że jeśli we własnym ciele człek czuje się dobrze, nic nie szwankuje i lekarze nie naciskają, to nie ma powodu by na siłę się odchudzać. U mnie było tak że wytykali, kazali, grozili, jeden mi powiedział że przy takiej tuszy to nic dziwnego że nogi mi puchną i są problemy z układem limfatycznym. Limfatycznego nie leczą, a ponieważ Doppler nic nie pokazał to puchnięcie nóg jest spowodowane otyłością. On tego leczył nie będzie, mam schudnąć.  

I co? Schudłam, wtedy nie dało rady, potem się samo zrobiło, bez mojego świadomego udziału. Nie mogę powiedzieć że teraz nogi mi nie puchną. Bywa w upał, i to tak dramatycznie jak przy wadze największej.  Wszystko wykluczone, Doppler nadal nic złego nie pokazuje. Zwalam na układ limfatyczny, u mnie większa waga nasilała problem, ale on zawsze był, od dziecka, objawiać się może i tak, a nadal nie leczą. Upały układowi limfatycznemu nie służą, wariuje przy nich,   puchnie się łącznie z powiekami, niska temperatura też niezbyt korzystna. Tyle wiem po kilku dziesięcioleciach, wiem też  że z tak lekka skancerowanym da się żyć, bywają większe problemy. Prawda, tusza nasila, lecz słabszy kłopot i przy chudości jest. Czyli przy odzywce że czemuś winna waga trzeba się upierać że jednak niekoniecznie. Bo rzeczywiście niekoniecznie. 

Jakie korzyści z chudnięcia? Lżej. Jakby sprawniej. To niewątpliwe, reszta korzyści dyskusyjna, przynajmniej u mnie, bo Jadzi i jadziowej rodzinie zrzutka wagi zrobiła zdecydowanie dobrze. 

I nie wiem, chude teraz piękne. Hmmm. 

Pisała R.R. ilustrując posta twórczością Jacka Pałuchy, on czasem używa ludzi o słusznych gabarytach. Panie i panowie. Różni.





poniedziałek, 23 września 2024

Notatka 557 ogólnie miało być.



Ogólnie to dzieje się. Powódź co zmaltretowała m.in Kłodzko wypłukała na wierzch tyle syfu wszechstronnego że słabo się robi. Syf oczywiście że był i przed powodzią, przykurzony, wystający na wierzch w części niewielkiej,  z racji zajęcia codziennością postrzegany kątem oka jako mało znaczący i słabo szkodliwy. Błąd. Wystawał koniuszek góry lodowej, rzęsa brontozaura. Trzeba będzie gonić dziadostwo.......








W krasie, cholera wie czy pełnej, objawiły się zjawiska takie jak zapędy cenzorskie i restrykcyjno-wychowawcze, gupie jak nie wiem co. Trend w tym kierunku wcale nie ustał po pandemii, a wydawało by się że wraz z minięciem onej ich gupota w oczy wali. Zjawisko jest tak durne że nie zasługuje na prawidłowe określenie "głupie", jest poniżej tego co określamy mianem "głupie", czyli gupie i już. Co nie znaczy że nie jest niebezpieczne, wręcz przeciwnie, grozą powala, bo widać że robi się pospolite i coraz to nowym wpada do łbów że mogą.

.....

No nie, jednak nie będzie ogólnie, nie dam rady wymienić rodzajów ujawnionego syfu. Miałam ambicje, a jakże, ale za dużo go, a mnie już samo wymienienie tego co powyżej zbrzydziło. Z lekka odebrało apetyt na gotujacy się obiadek. A nadmienię pupulkowato że na to nie mogę już sobie pozwolić. Taba mimochodem stwierdziła że u niej odchudzanie nie było spektakularne, u mnie wręcz przeciwnie. Trzy lata i została mnie połowa, już bym nie chciała dalej tracić ciała. Bo kiedy ostatni raz byłam oficjalnie ważona waga była lekko powyżej stu kilo, potem jeszcze mnie przybyło, sądząc po rozmiarze nabywanych z tej okazji spodni było mnie wagowo ze sto dziesięć kilo. Teraz pięćdziesiąt pięć. Więc nie będzie zbrzydzania sobie obiadków, choć naprawdę jest czym. 

Dobre też jest, owszem, zwykli ludzie potrafią się zorganizować w obronie swojej i sąsiadów, być wściekle pracowici i ofiarni. Tak było, na szczęście nadal jest i miejmy nadzieję że będzie zawsze. W kontrze do hien ludzkich co też się pokazały. One niestety też wieczne. 

Ale skoro brudów nie będę opisywać to i dobrego niezbyt mogę. Pojawiło się w samoobronie i w kontrze do dziejącego się zła.  

Cholera, jednak szkoda. Ten notatnik to ku pamięci własnej miał być, dla zatrzymania tego co się działo. No ale ogół mnie przerasta. Przerasta pod każdym względem, widzę, owszem, i przyczyny dziadostwa i skutki jakie mogą dać, ale jasna dupa, nie mam na to siły i zdrowia oraz czasu. Więc jeśli będę je wymieniać to wtedy gdy choć trochę tych deficytowych dóbr się pojawi, a mnie nie będzie szkoda ich marnować. Tak chyba być u mnie będzie. Zobaczymy zresztą.

Dzieje się i u mnie. Nie wiem jak o tym pisać i czy pisać. To przecież nie jest tak że w blogach wywlekamy na światło dzienne wszystko z naszego życia, cząstki pokazujemy niektórych jego aspektów. I bardzo dobrze, nie mam ochoty wnikać np. w życie erotyczne blogujacych czy ich procesy trawienne. Pozostaję bez wiedzy w tych tematach, tak jak i wszystkich innych o których  z różnych przyczyn nie piszą. Miło że piszą tak, że ci co ich czytam to czytam z przyjemnością. 

A ja, no ja niezbyt ostatnio chętnie babram się w tym co u mnie niemiłe, bo analiza niemiłości wcale nie powoduje ich zniknięcia, przeciwnie jest. Rosną. Trudno, zdaje się że u mnie będzie pupulkowato......

Ale bez wnikania w przyczyny i motywacje napiszę za to że od dwóch tygodni mam ściśle zajęte godziny wczesne, do południa, przez cztery dni w tygodniu. Zajęte tak intensywnie że przez resztę dnia z lekka zdycham. Co robię? Ano pomagam w działalności charytatywnej, albowiem wystąpiła taka potrzeba, ja potrzebowałam ludzi, w placówce charytatywnej okazuje się że im się przydam. W punkcie nieopodal Jasnej Góry prowadzonym przez paulina. Paulina z dużej litery? Człowieka z tego co widzę przez duże C, to na pewno. Nie całkiem społecznie, obrywam dobrem dzielonym i drobnymi rupiami. Nie wszystko jeszcze kumam, nie chcę konfabulować, na razie wiem tyle że działalność polega na zbieraniu z różnych źródeł jedzonka i innych dóbr i rozdawaniu potrzebującym. Te źródła to w wypadku jedzenia np. piekarnie, znakomite zresztą, oddające to czego sklepy nie wzięły, sklepy to co jest jeszcze z terminem ważności - ale krótkim, do szybkiego spożycia. Przywóz i organizacja dostaw są ogarnięte, z lekka potrzebne były dodatkowe rączki przy rozdawaniu, segregacji jadła i dóbr nie spożywczych. W wypadku dóbr niejadalnych źródłem są ludzie. Odzież głównie, ale też wszystko inne. Przywożą, przynoszą, przywlekają. To dobro niejadalne jest segregowane, cześć  zarabia na jadalne rzeczy które placówka kupuje nie otrzymując ich ze sklepów. Ziemniaki np., podstawa jadłospisu dla większości rodaków, zawsze witane z zachłannością  przy podziale. Smalec też. Z niejadalnych rzeczy część trafia do sierocińców i schronisk, a ogromna cześć, niestety, do śmieci. Bo do wszystkich tych celów rzeczy muszą być dobre, czyste, nieznoszone, sprawne. Nawet te które idą do schroniska dla bezdomnych muszą być dobre, nie mogą poniżać  nikogo uplamione dziurawe ciuchy, przetarte i przepocone. Te rzeczy które zarabiają muszą być wręcz idealne. Nieidealne i niezbyt dobre bawełniane też zarabiają jako czyściwo, ale ogrom tego co przynoszone trafia w śmieci, tam gdzie trafić powinno od początku. Więc jeśli Czytaczu masz ochotę dzielić się dobrem którego nie potrzebujesz lub masz nadmiar, to nie ładuj do darów dziurawych i brudnych kalesonów, owszem, kalesony mogą się dołożyć do ziemniaków i opłat za góry śmieci, ale brudne nie trafią nawet do czyściwa, dziurawe mogą.

Kto korzysta z takiej formy pomocy?  Stałych bywalców około dwudziestu, drugie tyle to towarzystwo przygodne, takie które przy głodzie przypominało sobie o istnieniu placówki. Ci raczej nie chcą produktów wymagających gotowania. Stali to z tego co widzę mają za sobą i teraz wciąż w trakcie doświadczenia niełatwe. Nie mnie badać i oceniać, ani mi się śni. Potrzebują pomocy na tyle, żeby się do tego przyznać. Jak dla mnie to wystarczy. Szacun że się przyznają, to przecież niełatwe. 

Tyle na razie wiem.

Więc chodzę tam, segreguję przywiezione warzywa, rozdaję tak by każdy coś dostał. Co trafia do toreb? Chleb, odrobina nabiału, czasem coś mięsnego lub z produktów trwałych, no i te zieleniny warzywne i owocowe. Ubrania i dobra niejadalne też są rozdawane, dziś kobieta przywiozła świetny żyrandol czule zagarnięty natychmiast przez jedną z pań. Podobno od ponad roku chciała wymienić domowy, a ceny nowych ją powalały, sił zresztą nie ma by za nim chodzić. Fakt. Chodzi o kulach, aż dziwne że daje radę dopchnąć wózeczek z dobrem do domu, nic dziwnego że jej nie do sklepów.  A tu proszę, jest wymarzony rupieć, tak ładny jak chciała, kombinacje radosne jak go umocować by w całości do chałupy dopchać, kogo prosić by zamontował.... I dobrze że tak, że się żyrandol jeszcze przyda. No. 

W poniedziałki, w  środy i w piątki są ludzie. We wtorki lub czwartki segreguję niejadalne. Ogólnie to pomagam przy wszystkim przy czym trzeba, i zapowiada się że co którąś sobotę też będę potrzebna. A skąd, nie samam do tej roboty, dwie dziewczyny, jeden pomocniczy facet, ojciec organizator no i ja. Obyczaje na szczęście z lekka świeckie. To rozumiem. To jest dobre. 

No i tak to. 

Pocztówki z jasnogórskiego parku. Wiewiórro dla Kocurro.




Zwierzyna obficie występująca pod kasztanowcami i w drodze do nich. Moc dziatwy przedszkolnej, moc. Nic dziwnego że kasztanów maleńko.




I przy stawku.









I z Alei. 




Pisanie nie pomogło na zdychanie. Poniedziałek jest, przypominam, więc rączkami i nóżkami się namachałam, gębą ruszałam gadawczo, jak dla mnie odwykłej w nadmiarze się nagadałam. Trudno, trzeba odespać. Choć godzinkę. 

A jutro las, z Asią. 

Pisała R.R. 

I jeszcze wiewiórro.


niedziela, 8 września 2024

Notatka 556 szydełko to potęga - amigurami max

Kiedyś już pisałam o szydełkowym szaleństwie, prawie cykl powstał. Albowiem jest takowe, ja je śledzę bo szydełko lubię, choć sama już rzadko sięgam po narzędzie. Dziś spotkałam dowód że szydełko naprawdę bywa szalone, co oczywiście jest myślowym skrótem. No dobra, rozwijam skrót. Kawałek stali czy plastiku jest tylko narzędziem, zdumiewająco wszechstronnym, fakt, ale szalony efekt pracy nim ma przyczynę w pomyślunku machającego narządkiem lub w pomyślunku zamawiającego u machającego. A machający szalone wymachał. Hmmm. Nawet wiem kto wymachał i za ile to konkretne szaleństwo. Wymachała za tysiaka pani od amigurami i szydełkowych innych zabawek, czasem mająca stoisko na garażówce, dziś też gdzieś było. Cena rosła, tak jak rósł stwór pochłaniający czas, motki włóczki i worki wypełniacza. Hmmm. Niby drogo, ale jednak nie. Szacun, że się podjęła i wykonała stwora, włącznie z genitaliami, jęzorem w jamie gębowej za zębami i plamami na nogach.




Żaden tam Pinterest, Goggle czy inna wyszukiwarka. Tak zwany żywiec, czyli Galeria jurajska, Częstochowa, niedziela wyprzedaży garażowej w której to wyprzedaży oczywiście że brałam udział. W związku z udziałem słabo żyję, impreza była wyczerpująca, więc w ramach odzipywania po niej notuję co widziałam. To jeszcze mogę, a uważam że szkoda by była gdybym widziane ominęła.

Cykanki słabo dokumentują wrażenie jakie robi ludzkiej wielkości stwór okupujący siodełko jeździdła. Początkowo myślałam że to Papa Smerf w wersji dla dorosłych (ten szydełkowy fiut, ogólna obleśność i wredność stwora, niebieski i biały za to takie smerfowe), ale nie. To nie Papa Smerf. To Crazy Frog, postać której istnienia z racji starodupstwa nie byłam świadoma. Ale już jestem. Kierowca jeździdła/zamawiający kolegę Crazy Frog'a mnie uświadomił z dużym zgorszeniem że nie wiem. Chyba nie wypada nie znać, więc też poznaj Czytaczu.




No. Odnotowane.

Pisała R.R, która natychmiast ma zacząć dbać o futerka. One w dupkach mają Crazy Frog'a, szydełko i szydełkowe szaleństwa oraz to że R.R. wciąż zdechnięta. I tak będzie jakiś czas, a jeszcze muszę zebrać siły by wnieść i rozpakować torbiszcza. Na razie straszą na półpiętrze.

To ostatnie zdanie napisane po obsłudze futer, oczywiście że NIEzadowalającej! Chcą  jeszcze.

sobota, 17 sierpnia 2024

Notatka 555 pierdoły sobotnie


Niezbyt żywa wróciłam od Bobusiów. Niby bywało bardziej upalnie i duszno, ale tym razem ani nóżką ani rączką nie pomachałam jak należy, Dziecko zawiozła i przywiozła, a bardzo słabo żyję. Taka sobota.

Tam na szczęście nie ma widocznych ludzko-psich dramatów, jest jak było - i bardzo dobrze że tak. Zielone zarośnięte tylko jeszcze bardziej, tak jakby już jesiennie i zarośnięte tym czym nieplanowane - czyli chwastami. Chciane i planowane wyraźnie w odwrocie. 

Co widać. Po lewej stronie to głównie pokrzywy takie dorodne.





Na cały sadek do zbioru będzie jedno i to parchate jabłko, truskawki zostały wyżarte przez sarny do zera, nie ma ani jednego krzaczka, tak samo z grządkami za ogrodzeniem, były jadalne bardziej niż człek myślał i śladu po nich nie ma. Ubogo. Nawet jeżyn mało. Na moim, no ech.... Kwitnie mało co, głównie to jednak nawłoć.










To już mniej dobrze. Na ogrodzonym terenie jest placyk z dyniowatymi, no są, choć tu też bez sensacji. Ogrodzenie ma znaczenie dla niepożarcia, mniejsze dla jakości rośnięcia. 


Pierdoły były omawiane, a tym razem przebojem wśród nich był chłopiec z trąbką, mający  ścisłe powiązania z dyniowatymi. Co odnotowywuję. 

Proszę bardzo.

Nie raz zaznaczałam że mam uszkodzony słuch, dźwięki wysokie są dla mnie trudne do odbioru. Więc nie mogłam za bardzo pomóc gdy Bobuś zastanawiał się co to jest i skąd to słychać, dla mnie dźwięk  był za nikły.  Wątpiłabym czy coś w ogóle słychać, gdyby nie wiedza o ułomności. Bobuś pochodził, ponadstawiał uszu, niczego nie wykrył, nawet strony z której dobiegał dźwięk. Raz od sąsiada, raz od lasku, no nie wiadomo skąd. Ani co to jest. Jakby trochę elektroniczne, jakby takie trąbkowe, może zabawka jakaś? Podobno wkurzające. No no. Szpice pierwotne i sprzęt mechaniczny już bez reakcji, normalka, ale ten niesłyszalny dla mnie dźwięk wkurzający. No nic to, ucichło podobno, Bobuś usiadł. Za moment znów. I znów. Gdy do ogrodowego stołu przyszły Dziecko i Asia znów chodził i nasłuchiwał wysuwając nowe hipotezy co do dźwięku, co to i skąd. Do Dziecka:

- Słyszałaś? Kiedyś mówiłaś że coś dziwnego słychać, to było to?

- Ja też coś słyszałam, co to? - odezwała się Asia. - Jakby dziecko z trąbką. Upierdliwe.

- Acha. Tak. - dłuuuga chwila milczenia. - Wiesz, mama mi zabroniła mówić, ale jak przyjdzie to poproszę żeby sama powiedziała. O kimś.

- Znam? - odezwała się Asia. 

- Eeee. Nie mogę mówić, sama może powie. Tacie. Wam to nie wiem.

Po takim komunikacie ruszyła lawina komentarzy, z przerwą na kolejne nasłuchiwanie. Przyszła Beatka. Przydusiliśmy zbiorowo. Opowieść.

- Wiecie, też nie wiedziałyśmy co to. Wczoraj z Dzieckiem z dwie godziny zgadywałyśmy co i kto i dlaczego. Dziecko z autkiem? Może smarkacz chodzi gdzieś z czymś innym, może dmuchanym, ale nikogo nie widać. Sąsiad zostawił telefon z takim dziwnym dźwiękiem? I z którego to kierunku, bo każda z słyszała z innej strony. No i w końcu wpadłam na to co to jest. Jak prawie na tym stanęłam.  Od marca jest, ale dźwięk wydaje od może miesiąca.  Mówiłam ci. -  to było do Bobusia.

- Ale nie słyszałem. TO U NAS JEST?!

- No. Od marca. Solarny odstraszacz kretów, nornic i myszy. Ale dźwięk daje od miesiąca i to taki że się od wszystkiego odbija. Może się popsuł.

Poniżej portret chłopca z trąbką lub autkiem wyciągniętego z dyni i cukini. Skąd straszył.

Pisała R.R.

Ps. Od czapy i zupełnie nie na temat. Ale jeśli kiedyś będę chciała pamiętać (raczej nie będę chciała) kiedy sobie zrobiłam to szczególne ziaziu, to będzie do sprawdzenia. Dziś. 

Blat zajęły mi futerka, tak fajnie że nie znalazłam na nim miejsca na postawienie miseczki z zupą.  Mogłam zmienić miejsce posiłku, ale i tak byłaby okupacja powierzchni płaskich przy mnie, tak miewają po mojej dłuższej nieobecności. Zwłaszcza jak nie mam mocy żeby wystarczająco je wymiędolić. Jak dziś. Niby już lepiej, burza co nieco polepszyła mi samopoczucie wiec zaczęło mi być na życie i na jedzenie, ale do krakowiaków i hasania oraz innych ekscesów jeszcze mi daleko. Taka sobota. Więc  deseczka na kolana, miseczka na deseczkę i jem, z asystą futer sprawdzających czy dobrze jem. Żeby nie było, najedzonych futer. I tym razem pieścioch najbardziej wymagający co do międolenia, czyli Jacuś, nachalnie już stawiał łapki na deseczce. Niby ją trzymałam, ale niewystarczająco. Normalnie, to on reaguje na słówko NIE, ale usteczka zajęte zupką nie zdążyły wypowiedzieć słówka. Efekt? Do przewidzenia, strefa ciała zwana palnikiem lub świństwem z lekka przeparzona gorącą zupką. Jarzynową. Ała. Popaprane ciuchy i okolica. Zupki niet. Acha, i skorupy. Znów.

Jacuś cały. 

Już widać że nic mi nie będzie, choć boli, taka strefa.  Obejdzie się bez dziwnych kuracji. Na szczęście. Z pociech - pada. Cudownie pada. Tak jak dawno tego nie robiło, ulewnie, obficie, cudowny dźwięk od godziny. I od razu lepiej.