To trzecia garażówka w Galerii Jurajskiej gdzie wystawiałam. Asia i ja, impreza w pojedynkę jest trudna do ogarnięcia, przy stoisku powinny być dwie osoby, nie ma inaczej. Każda przytachała swoje, ja rupiecie których nie chcę, one do niczego mi i do niczego tym których gust mniej więcej znam. Moje osobiste rupiecie wzbogacone paroma moimi obrazkami, bo ramki na zbyciu. Ramki wystawione nie takie jakie mi potrzebne, od lat jeśli zdarza mi się myśleć obrazami i co rzadsze je zmalowywać, to obraz ma formę kwadratu. Lub owalu, a mam stosy prostokątów. I jeszcze, przyznam się. Rzeczy z śmietnikowych wystawek. W szkatułce są np. sztućce, półmiski i talerzyki z Chodzieży też z tego źródła, kubki również. No nie mogłam zostawić. A tak, ktoś się cieszy zielonym kubkiem, ktoś inny półmiskiem z Wałbrzycha, jeszcze ktoś wcale nie wie że ramka z obrazkiem króliczka ma w sobie ślad, pierwotne świadectwo pierwszej komunii Przemysława Rajczaja z 1958 roku. Wywalono te rzeczy w stanie idealnym (no ramka i szybka Przemysława Rajczaja były ok, a ramka śliczna, prostokątna), a ja perfidnie dałam im nowy dom za grosze. I nie, nie chodzę po śmietnikach po nie, same mi włażą w ręce. W domu używam znaleźnych noży, zamiast wywalonego pękniętego prawie nowego czajnika służy znaleźny rondelek z podwójnej warstwy stali. Szwajcarski. On nie pęknie. Asia mniej więcej podobnie, trochę ciuchów do tego, no i ogólnie wszystko lżejsze.
Dziś było dziwnie, za każdym razem jest dziwnie. Mało ludzi z zewnątrz, nie wiem czy tak jest zawsze, ale ciągle widzę na imprezach te same osoby. Grudzień podobno dla garażówek najlepszy, a teraz.... Część klientów to niewystawiający i chodzący jako klienci handlarze chcący złupić naiwnych. Litości! To te znaleźne odrzucone sprzedaję za grosze. Oczywiście że dałam się nabrać na każdej z imprez, dziś też, bo po namyśle myślę że już na starcie pierwszy klient co zgarnął cholernie różne wszystkie moje wystawione książki musiał nimi handlować, ta rutyna i fachowe urabianie. Nie ma inaczej. Młynek do kawy z pierwszej wystawki mur beton poszedł do cwaniaka, z drugiej jabloneksowa biżuteria, dziś książki. Ostatni zirytował mnie przestrasznie, bezczelny był wręcz wzorcowo. Ale uwaga, tym razem się nie dałam przerobić. Ponieważ jakaś dobra dusza wystawiła koło śmietnika wózek dziecięcy (a ja pamiętając zdychanie po pierwszej garażówce skwapliwie go przygarnęłam), wystawiłam tym razem oprócz książek wszystkie niechciane mosiądze i parę takich co chciane, ale przecież ileż można. Wózek dał radę. Denerwujący palant koniecznie chciał kupować po cenie złomu, nie przyjmując do wiadomości że nie przyszłam do skupu i to ja dyktuję ceny. Grał łaskawcę, wyszukiwał nieistniejace wady, przepolerowane, brak poleru, inne metalowe, to tu zepsute ogniwo w bransoletce (nieprawda), tu nie ma szkła (metalowa ramka z martwą naturą, szkła tam nie przewidzieli). Co do całości mosiężnych dupereli dał w końcu spokój, ale uparł się wściekle i najbardziej na mosiężnego pingwina, ja jeszcze bardziej że mowy nie ma, z ceny nie zejdę. Pingwin był z litego mosiądzu, lana bryła metalu dosyć toporna, indyjska i ponieważ pingwiny w Indiach raczej nie żyją, potraktowana jak stwór z bajki, ciałko ryte w piórka, ale te piórka układały się w łuski. Gadzi pingwin, he he. Pamiątka, ale akurat mniej lubiana i dla mnie mniej ładna od mosiężnego zająca kupionego razem z gadzim nielotem. Kupione te figurki zostały dekady temu, w sklepie blisko budynku katowickiej telewizji, przy okazji Dyktanda, zdaje się że piątej edycji. Łojciec startował. On pisał, a Mama i ja zwiedzałyśmy okolice i przy tej właśnie okazji zostały kupione pingwin, zając i dzwonek, też mosiężny, a akurat sklepiki z indyjskościami wystartowały i nie wszystko w nich było badziewiem. Pamiątka (choć Łojciec z dyktanda odpadł, zdaje się że bardzo przecenił swój poziom polszczyzny), pamiątka po dawnym życiu. Ale pingwin mnie wnerwiał, coś w jego estetyce było dla mnie nie tak, nie chodzi o piórołuski bo te raczej dodawały wdzięku, nie pasował do mnie i już. Zajączek zostaje razem z dzwonkiem, pingwin znalazł nowy dom, mam wrażenie że raczej w pokoju syna handlarza niż w sklepie. Syn z trudem go odstawiał, kilka razy wracał i wgapiał się uparcie i w końcu kupił być może za własne kieszonkowe, łapiąc mnie za żakiet w połowie drogi do łazienki. Niech pingwin będzie dla niego dobry, zdaje się że figurka jest obiektem miłości od pierwszego spojrzenia. Tym razem wygrałam, stwór cenę miał i tak uważam że za małą.
Pierwsza cykanka pokazuje płachtę z mocno już przerzedzonymi rupieciami. No cóż, nie miałam głowy do cykania, co prawda wózek odwalił główną pracę fizyczną, ale to mnie dziś było niezbyt. Pierwsza część imprezy i dnia była pod znakiem karuzela, czyli huśtawki ciśnieniowej. Uparłam się że nie zawalę imprezy, nie zrobię kuku Asi i udało się dotrzeć na miejsce bez wpadek i jakoś biednie i nędznie brać udział w zdarzeniu. Nie było źle ogólnie, trzy wyładowane torbiszcza zawiozłam, wróciłam z dwoma, druga pusta w połowie, ale co do znacznej części imprezy nie mogę powiedzieć że świetnie mi szło i wszystko było ok. Jak w koszmarze jakimś działałam, większość energii zużywając na zachowanie pionu.
Tym razem całe przedsięwzięcie miało schody, od szukania strony galerii (srajtfon, to Asia mnie zapisała, srajtfon twierdził że takiej strony to nie ma i on jest zmęczony, więc mogę go cmoknąć w kartę SIM którą zgubił) po otrzymanie potwierdzenia że mogę wziąć udział (srajtfon i organizatorzy imprezy, mail przyszedł w sobotę, powinien w czwartek). Co do karuzela, to pomógł dopiero solidny wkurw na handlarza-tatunia podnosząc mi radykalnie adrenalinę i stabilizując błędnik.
Cykanki z powrotu. Daawno okolic dworca nie odwiedzałam. Żółciak, grzyb na akacji, odrasta, zcykałam młodziutki niewycięty odrost, z drugiej strony pnia i wyżej ślady po obciętych przez być może smakosza.
Srajtfon w strachliwym oczekiwaniu na poniedziałkową wiwisekcję chodzi jak złoto. Ciut fałszywe, bo część cykanek jednak nieudana, a te pokazane wcale nie oddają uroku mijającej niedzieli. Słonecznej, ciut wietrznej, chłodnawej.
Korzystając że srajtfon na razie ok, piszę, może nawet spróbuję coś napisać u kogoś. Tabaaza wróciła. Tu uśmiech.
W środę jestem umówiona z Asią na las, srajtfon powinien już mieć przegląd za sobą, ciekawe w jakim stanie wróci.
A poza tym, to jest właśnie tak jak z tą galeriową niedzielą, jak działam, to ostatnio zawsze ze schodami. Nie ma prosto, gdyby nie Asia, to machnęłabym ręką, pani d twierdzi że nic nie warto. Za często brak mi sił by się z nią spierać, a już gdy w grę wchodzę tylko ja...... Niby się okazuje że jak się gangrenom okoliczności i pani d postawię to coś tam się udaje, coś warto, ale cholera, czemu tak musi fikać? A fika, wciąż, w tak wielu odmianach. Drenujące. Dołujące. Denerwujące. Gdyby nie Asia to przecież już przy zgłoszeniu bym spasowała. Staram się cieszyć, jest lista rzeczy co radosne, coś tam robię, ale to zmęczenie. Być może dlatego tak piszę bo adrenalina powolutku opada, już prawie poziom zero i zaraz padnę. I tak długo mnie trzymało, wkurw lepszy od procentów.
Nara Czytaczu, pisała R.R.
I coś, co chodzi za mną uparcie a co nie ma jak dla mnie na razie idealnego wykonania męskiego. Twórca śpiewa to idealnie, ale towarzystwo muzyczne Twórcy jak dla mnie ten ideał psuje. Za nachalne skrzypce, nie znalazłam takiego wykonania Grechuty, gdzie by mu nie wchodziły w szkodę. Ale piosenka uparła się i gdzieś pod skórą ją mam. Damskie idealne wykonanie to Magdy Umer.