W piątek był las. Jako cel sam w sobie. Na grzyby nie można było liczyć, pełnia i po burzy. Wiadomo, przy pełni grzyby nie rosną, a po piorunach piorunem robaczywieją. No i grzybków nie było prawie wcale. Prawie, bo dwa "prawe" udało mi się z lasu wynieść i dwa o miękkich ogonach zostawiłam. Te teoretycznie miały szansę być zdrowe, ale nie były. Szkoda, urodne i okazałe były bardzo.
Za to posmakowałyśmy tarniny i w większej ilości czeremchy. Pycha dla mnie. Ta słodycz przełamana goryczką, no lubię. Asia nie odpuściła żadnemu drzewku-krzakowi, zbierając uparcie czeremchowe owocki, ja tylko kosztowałam. I wiesz co Czytaczu? Owocki z różnych krzewów smakowały różnie, a nikt przecież nie sadził odmian, były kwasieluchy, ale i tak nabite cukrem, że nie do wiary. A rośliny rosnące obok siebie.
To nie był las cudo, przymiejski, zaśmiecony, przerzedzony wycinkami bardzo, po prostu krótka wyprawa, krótsza niż planowałyśmy bo mój palec zaprotestował. Wróciłyśmy najkrótszym traktem, cholerny paluszek nie uspokoił się przez sobotę, chyba jednak pęknięty. Dziś już ok, ale długie łażenie na razie sobie odpuszczam.
Ten las niby taki byle jaki, ale po pierwsze bogactwo jagodowych i borówkowych krzewinek, jeżyn, czeremchy i głogu. Widziałyśmy także maliniak, bez malin oczywiście, ale był. Leszczyny już oskubane z orzechów. A las teoretycznie iglasty.
Po drugie las przymiejski, ale ślady saren i dzików były, obok psich. No, chyba że jakiś mieszczuch zabrał na leśny spacerek świnkę wietnamską słusznych rozmiarów. W szelkach, kubraczku i kapelusiku. Z piórkiem.
W piątek wyprawa dała mi tak bardzo do wiwatu, że tylko puste półeczki w futerkowej spiżarce przymusiły mnie do wyjścia w sobotę. Mocno kulawego. Kauf był, jutro też planuję, bo (jak dawałam znać Kocurro i Tabi), udało się mi tam wypatrzeć okazję. A futerka żrą na potęgę, Rysia jest nienasycona i bezdenna, a koledzy naśladują. I tyją, przez nich też co prawda łatwo żarcie przelatuje, kuweta co trochę wymaga czyszczenia i uzupełnienia i już trzeba zamówić piasek. Od lipca prawie poszło siedemdziesiąt pięć litrów bentonitowego.
I dziwne, to przy Rysi, małym szkrabie tak u mnie ten przerób wzrósł, przy Gacusiu, rosłym kocurku był wyraźnie mniejszy. Ten przerób mocno odczuwam bo dodatkowo ceny poszybowały.
A futra proszą. I jak tu nie napełnić miseczek?
No nie da się. Więc znów wklejam bezczelnie link, bezczelnie, bo tym razem nie wpłacę, nie mogę. Ale może może ktoś z Czytaczy?
I z innej mańki. Ostatnio ruchliwość musiałam sobie odpuścić, taki mały paluszek a ogranicza. Nie mam weny na robótki ręczne, choć pomysły pod czaszką są. Srajtfon jest zatrudniony od czasu gdy Rysia przeprowadziła na nim kurację wstrząsową. Do mahjonga, sudoku ekstremalnego, sapera giganta i pasjansa pająka oraz podobnych rozrywek. Nadal ustrojstwo potrafi wycinać numery, ale o dziwo, saper działa przy "zgubionej" karcie SIM. Tylko zapisać gry nie da rady i wtedy się dowiaduję że "nie ma" karty. Takie dziwa. Czasożerne są te gierki i bezproduktywne i lada moment rzucę je. Tak myślę, bo to coś nałogowe do robi. Pozwala jednak na rozmyślania poboczne i na martwienie się. Ono wcale nie poboczne.
Więc lada moment rzucę się do działania, nosić mnie zaczyna, a palec będzie musiał się z tym pogodzić. Bo rzeczywistość znów zaczyna mi skrzeczeć o porządki choćby.
Pisała R.R.
Ps1. Ta pełnia sprzed tygodnia nie była pełnią. Czyli brak wtedy grzybów nie można zwalać na nią. Na pioruny już tak.
Ps2. Dziś przed godziną dotarła przesyłka piasku z Krakvetu. Sześć pudeł zawierających po 25 litrów, ciężar straszny. Barykada w przedpokoju. Kurier wniósł, bohater.