Jak to człek nic nie wie. Nieodporny, na zwyczajne niespodzianki życia nieodporny. Na los, owszem mamy wpływ jakiś, ogromny potrafi być, ale tylko gdy los nie fika. A fikać to umie, oj umie.
Fiknęło mi dwa, nie dwa. Trzy tygodnie temu, gdy niczego nie podejrzewając knociłam między innymi posta, umęczona upałami i kłócąc się wewnętrznie z panią d.
Post chciałam zilustrować gifami, nieźle opisującymi zdarzenia z tygodnia.
Wykorzystam, a co mi się mają marnować notki.
W ten piątek co pieprznęło był koniec roku szkolnego, co uświadomiła mi wielka ilość uroczyście odzianej młodzieży. Żaden młodociany nie wykazywał objawów smutku wykazanego na poniższym gifie, ale ten być może pojawił się w oddaleniu od kolegów i koleżanek.
Nie pamiętam żadnego zakończenia roku szkolnego, no pustka zupełna. Nie było super oszałamiających świadectw, ale też nigdy nie musiałam sobie mówić "jeszcze tylko wpierdol, i wakacje". Przeciętność, z trudem osiągnięta w wypadku np. fizyki, a z przedmiotów nie sprawiających żadnych kłopotów wynikająca z kiksów mózgu. Jak np. kiksem było granitowe przekonanie abstynenta że "alkohol" to przez "ch", objawione nawet na próbnej maturze. A to teraz zdarzają mi się byki, wtedy nie.
Po drugie, to było świętego Jana. To święto wymieszane w mojej głowie, ważna data. Bo można się już kąpać w rzece, te drobne wianuszki były święcone i ogień.
Przed dniem Janowym noc -
pora szukania kwiatu paproci
i wicia wianków.
Oraz ognia.
Wszystko to oczywiście mylone z nocą Kupały, słowiańskim pogańskim świętem przesilenia. Nic nie poradzę, w moim dzieciństwie to święty Jan robił święto.
I lipy kwitną na całego, co gorsza nie tylko one. Te rude liliowce, kojarzone z późnym latem i wrotycze też. Gna ten czas jak wściekły. Świetliki szaleją, o czym donosi kolega J. Oraz Kasia. Obiecywałam sobie że się na świetliki wybiorę, jak na razie kicha.
Tak było, tyle naknociłam. Po czym rąbnęło.
O wpół do dwudziestej rozdarł mi się boleśnie Gacuś. Piorunem wet, USG i badanie krwi i okropna decyzja, nie ratujemy. Rąbnęło mnie, zwłaszcza że teraz okazuje się że nie można być z futrem w jego ostatnich chwilach. Okrutne, trudne. Wszystko nagle takie się zrobiło. Pisałam o tym, za kondolencje bardzo dziękuję, ale sam wiesz Czytaczu w jakiej rozsypce potrafi zostawić takie coś. Tak dużej że nie można w pełni docenić ratunkowego daru losu. Nie bardzo dociera w takim momencie, że życie potrafi mieć i fikania pozytywne.
Bo niedziela przyniosła mi maleńkie kocię. Rudą panienkę. Było tak. Asia ma psinkę, już starawą i fumiatą. Robi z Asią to co chce, dobrze że ogólnie stworek ma dobry charakter. Asia została doprowadzona do wiecznie parkującego grata na swoim osiedlu. Pieska francuska (trzeba uważać na spacerach, bo zjada z upodobaniem bezskorupowe ślimaki, dlatego francuski piesek) zażyczyła sobie akurat taki cel spaceru. I tam obok zdezelowanego auta zagryzione czarne kociątko, a sunia chce się wkręcić pod błotnik. I cichutki skrzek gdzieś w rupieciu. Sunia pod pachę, błyskawiczna akcja kuszenia skrzeczącego stworka psimi chrupkami i wyszła ruda drobinka. Chudziuteńka, z chorymi oczkami. I jest u mnie. Cud. Wielokrotny nawet. Bo po pierwsze sunia nigdy nie chciała chodzić w tym kierunku. Chrupki były w kieszeni, a to nie jest codzienna praktyka u Asi. Po trzecie kocinka znaleziona jest bardzo proludzka, dała się złapać i najmniejszych problemów nie ma z jej dzikością, a z tym bywa różnie. Po czwarte psinka wytropiła, dzięki niej kotunia uratowana, ale ogólnie jest psinka piekielnie zazdrosną, takie "znalazłam, tak, ale nie głaszcz". I taka chwila w życiu Asi, że nie bardzo ma warunki na przygarnięcie koci, inaczej przenigdy by mi się rudym cudeńkiem nie oberwało, Asia jest kocia. Taki splot.
Jakby moja Lisiunia, kochane gender, zabierając Uszatka-Gacusia przysłała prawie natychmiast tę rudą kruszynkę.
Pierwsze chwile na moich rękach
I pierwsze dni. Kocinka z miejsca dostała imię Rysia.
I się zaczęło. Jacuś był przez duet odchorowany, pierwsze dni Rysią też wcale nie były łatwe. Obrażony Feluś tym razem grożąco jej śpiewał i syczał, unikał jej jak mógł, jednak się nie chował - cały czas krążył po mieszkaniu w poszukiwaniu Gacusia. Serce mi się na to jego krążenie kroiło, biedny tygrysek, gdzie przyjaciel i co tu robi to małe świństwo, tak było. Rysia sobie jednak z nim częściowo poradziła, po paru dniach wyczaiła gdzie Feluś śpi snem kamiennym i delikatnie przysnęła przy jego boku. Przy pobudce już była inna bajka, kupiła go wylizaniem uszu, przymilaskami. I jakoś leci, śpiewy ucichły. Jacuś natomiast ciężko przyjmuje nowego domownika. Nie ma on fajnego charakteru, oj nie ma. Planował sobie że będzie bachorkiem jeszcze długo, aż tu nagle takie maleńkie przyszło i zdetronizowało księciunia. A pobawić się nie bardzo z maleństwem da, małe ma swoje poglądy na zabawę. Miniaturowa pumka gryzie, Jacunio nie lubi być gryziony, Feluś zresztą też nie, więc spieprzają przed rozbawionym maleństwem obaj. Jacuś ogłosił strajk głodowy, stąd próba karmienia w wyrze, co Feluś wykorzystał. Owszem, moja Chupacabra okazuje się że je, późną nocą nadrabia dzienny post. Chowa się ponadto przed próbami zaprzyjaźnienia się tam gdzie Rysia go nie dopadnie, wanna azyl idealny na upały. Cykanki pokazują co prawda moment akceptacji, ale to wyjątek. Więc łatwo to nie ma ale słodkie chwile się zdarzają. Rudziutkie ogólnie jest tak miłe jakby nie było kotką. Przesłodkie.
Akurat to fiknięcie życia akceptuję, przyszło jako ratunek.
A w ubiegłą sobotę zdarzyło się takie coś w co trudno uwierzyć.
Bobusiowanie było, robotne ale krótkie.
Tydzień temu też, a jeszcze w poprzednią sobotę był pochówek Gacunia, ogólnie krótkie ostatnio pobyty w Bobusiowie. I była przerwa, w upały nie żyłam, przy lekach dziwne skutki uboczne,
Przefatalnie znoszę takie piekło.
I w związku z tym było marudzenie Bobusia, że czemu wczesnym busem, przesadzam, zwierzaki sobie poradzą. I po co tak, nie dość że jak u nich jestem to nie ma jak pogadać, a dziś znów gnam. Fakt, ssało mnie do domu, bardzo, tak bardzo że prawie się na mnie obrazili. Prawie że uciekłam, a ponieważ wybrałyśmy się do Bobusiów z Asią, więc ona, niezbyt zadowolona wróciła ze mną. I co?
Instynkt mam. Wichur się zerwał, zostawione na rozszczelnieniu balkonowe okna/drzwi u mnie puściły, przeciąg się zrobił i Feluś z Rysią uwięzieni w moim pokoju, z dala od kuwety. To raz. Po drugie akrobata Jacuś wykorzystał że szpara w balkonowym oknie się powiększyła, próbował chyba balansu i mu nie wyszło. Siedział za szybą i wrzeszczał o pomoc. Wypuszczony zareagował bardzo dziwnie, na słaniających się łapkach wdrapał się na moje wyro i po prostu prawie na miejscu zasnął, w momencie. Nie mam pojęcia kiedy zdarzyła mu się ta wspinaczka z wypadką na zewnątrz, nie było mnie siedem godzin. Jakie to szczęście że nie spadł, że wylądował na tym naprawdę mini balkonie. Dreszcz do tej pory mną targa na myśl o tym co mogło się zdarzyć. Siatkę jednak trzeba będzie zamontować, została zdemontowana przy ocieplaniu bloku, wyrzucona przez tynkujących przy aprobacie Łojca. Nie robiłam wtedy szumu, krótko była, kotusie miałam rozsądne i nie była potrzebna. Teraz okazuje się że trzeba założyć, pilnie. Co do Rysi i Felusia to aależ było sikanie..........
To tyle.
Pisała R.R.