Roztargnieniem.
Zdaje się, że chwilami przewyższam Alicję Joanny Chmielewskiej.
Zdarzały się z powodu tej cechy charakteru wypadki niemożliwe, jak niesienie do chałupy kupionego drewnianego styliska do grabi przez PIĘĆ DNI. Dotarło w końcu do domu, odzyskiwane dzień po dniu z kolejnych placówek, by prawie natychmiast być zapomnianym w następnej odwiedzanej. No ale jest, służy w roli drąga na wieszaki w szafie, po to było kupione. Nocowało w bibliotece, na straganie ryneczkowym, w drogerii, w pasmanterii, w rybnym. Światowiec.
Zdarzyło się parę razy zalać wrzątkiem puszkę z kawą zamiast kubka, miliony razy wziąć do ręki nie to co chciałam, odłożyć na wieczne nieznalezienie w miejsce teoretycznie łatwe do znalezienia. Och, przykłady mogą zająć tomiszcza.
Zostawiam regularnie szale gdzie się da, sieję rozmaitym dobytkiem, na szczęście miewam szczęście, dziś dopisało, zgubę odzyskałam..
Telefon straciłam w Biedrze. Odebrałam rozmowę przy kocim żarciu, zajęta pakowaniem do kosza promocyjnych saszetek (Whiskas i Sheba, trzy opakowania w cenie dwóch), rozmową z miłą bardzo starszą panią, widać że bardziej spragnioną rozmowy niż zakupów.
I w domu wcale nie tak od razu się zorientowałam że srajtfona niet, o nie.
Najpierw było futerkowanie, potem nastawianie prania włącznie z wyciągniętymi z zakupów nabytkami z ciuchlandu, potem czytanie. Ciągle Pratchett, mistrz. Potem wpadło mi do makówki, że resztę zakupów trzeba też wyjąć, taka natka źle znosi trzymanie poza lodówką, srajtfon doładować, obejrzeć cykanki strzelone w ciągu dnia, zajrzeć co u ludzi. I może coś zrobić z kupionych pomidorów, albo zjeść jabłko. Ogólnie ruszyć torbiszcze. Wcale mnie nie zaniepokoił brak ustrojstwa, już jestem świadoma, że pamięć mi rejestruje czynności odruchowe wybiórczo, musiałam wyjąć przy wyciąganiu do prania poduszkowych powłoczek. Ale i tak trzeba doładować, no gdzież ja go mogłam położyć? Dopiero jak się okazało że nigdzie, a telefon wykonany ze stacjonarnego na srajtfon nie dał dźwięku, to zaczęła się jazda. Bieg do Biedronki, rewizja regałów gdzie coś brałam czy oglądałam - nie ma. Nikt nie znalazł. Może jednak w domu, może się jednak rozładował? Totalne robienie kipiszu w chałupie, z racji tego że nie rejestruję czynności odruchowych kipisz wszędzie, w coraz większej panice. Z wyłączeniem pralki i grzebaniem w mokrych łachach, bo niby niemożliwe, ale kto mnie tam wie. Bo telefon niezbędny do pracy, bez niego się nie zaloguję. A akurat jutro urlopy bardzo niewskazane. Bo za okładką dowód osobisty, karta miejska i karta biblioteczna. Cud, że kartę płatniczą miałam w portfelu, reszta była mi dziś potrzebna, łatwiej mi się operuje okładką srajtfona niż portfelem z zapineczkami, suwaczkami, zakładeczkami. No i masz, nie ma i już. Zastrzec dowód, kupić telefon, znaleźć numer do szefa, żeby niepoważnie zażądać urlopu. Jazda kosztowna, zajmująca czas i nerwowa. W ostatnim momencie jeszcze bieg do Biedry, bo może się znalazł. W domu jeszcze raz beznadziejnie wykonany telefon na srajtfon. I po minucie stacjonarny się odezwał.
Ta milutka starsza pani, tak sympatycznie ze mną rozmawiająca, gwizdnęła mi srajtfon odłożony obok pudła z kocimi pysznościami. W życiu żadnej Romany bym go nie odzyskała, gdyby nie splot nieprawdopodobnego. Dzwoniła sąsiadka miłej kobietki, wezwana na pomoc, bo starsza pani poczuła się słabo (ktoś jej przejechał wózkiem w Biedronce po stopie, spuchło, zsiniało, serce zaczęło dygotać, strach że kości pęknięte). Sąsiadka usłyszała mój telefon, zainteresowała się skąd sygnał, i się wykryło, że obcy sprzęt w domu. Oddzwoniła, po błagalnej rozmowie że już zaraz go chcę odzyskać, podeszłam do jednego z wieżowców. Sąsiadka znacznie młodsza od leciwej kleptomanki, bystra. Pomógł dowód i karta biblioteczna, gdyby nie one, jakże łatwo byłoby wmówić ciekawskiej (chwała i cud) sąsiadce, że to telefon własny. Nie znaczy to że starsza pani wmawiała, skąd. Stwierdziła że nie wie nic o sprzęcie, nie pamięta, ale za to ja pamiętam wiekową rączkę opartą o półkę i swoje kontrolne spojrzenie po załadowaniu saszetek na PUSTĄ płaszczyznę. Nieważne, z pamięcią się nie wychylałam, dobrze że wyszło jak wyszło. No i jest srajtfon, odzyskany. Już wyładowany był prawie do wyłączenia, do domu doniosłam martwy. Małe wrażenie zrobił na mnie pusty, podskakujący na gazie czajnik, też nie pamiętałam o nim w momencie odebrania telefonu. Nic się nie stało, poczerniał trochę, ale fakt że tu też nastąpił rodzaj małego cudu.
Srajtfon mam, piszę na nim. Dom cały, choć w burdello rekordowym, nie do wiary jak potrafię. Kipisz straszny koło mnie, i szczerze? Gówno mnie ten kipisz dziś obchodzi. Ulga i słabość po odpływie adrenaliny.
Cykanka z okna wieżowca, ach jakie tam mają zachody słońca.
Po za tym jesień idzie.
Dobranoc. Pisała RR.