Czytają

niedziela, 14 lipca 2024

Notatka 553 tak po czwartej. Ratalnie

Siedzę sobie, już bliżej niż dalej do chałupy, a nie mam siły, zupełnie. Więc siedzę. Już po garażówce, nie byla najgorsza, zarobione co nieco więcej niż na najsłabszej, dużo mniej niż na w miarę dobrych finansowo. 

Jak było niefinansowo?

Mało ludzi, wakacje. Mniej stoisk w związku z tym, ale o dziwo, łażących i oglądających troszkę więcej niż ostatnio, za to kupowali mniej - stąd słaby wynik finansowy. No i towaru tym razem nie miałam rewelacyjnego, to też miało znaczenie, z powrotem wiozę tylko jedną torbę mniej. Plusem jest to, że tym razem nie było żadnego niemilucha, zero złodziei, zero fachowych handlarzy wyłudzających na bezczela, zero marud. Miodzio, jak kupowali to sympatyczni, niemiluchy chyba trują ludzi po kurortach, he he.  Sama przyjemność. 

Drugim plusem to, że w końcu opchnęłam parę dla mnie kłopotliwych paskud, absolutnie nie wszystkich, skąd. Ale znalazły nabywcę sztancowe zmalowane pistoletem obrazki w plastikowych ramkach, to już duża ulga. Jedyną ich zaletą była ładna kolorystyka, nawet ramki pasowały. I bardzo złote sandałki po Dziecku, nigdy nie noszone i od dawna za małe dla Dziecka. Nie wyrzucone bo wykonane starannie, lekko a solidnie.  Tu szok, one wyglądały na Dziecku na kwintesencję kiczu, a kupiła je dzieweczka na której były samą elegancją i wdziękiem. Wiedziałam i wiem od dawna że taka rzecz jest normalna przy ciuchach, ale żeby sandałki.... Musiały trafić do właściwej osoby żeby zabłysnąć szykiem. I poszła do szczęśliwego od niej chłopczyka okazała silikonowa turkusowa żmijka, wreszcie. Oraz trzy miseczki, drażniące mnie wyjątkowo. Chińskie, z motywem jesiennym, niby bardzo cacy, a jednak dla mnie nie. Pająki wolę nie pod zupką, a tam były, czarne na rudych listkach, oraz jakieś puchowe nasienniki, też czarne i wyglądające na pierwszy rzut oka na plamy brudu. Na drugi rzut też.  Ale kupująca byla zachwycona, wzór na Chiny, mniam, rzadkość, mniam. Aż było miło posłuchać jak szczebiotała.  Mówiłam, sami mili klienci. 

Porąbaństwo jednak musiało być, wychodzi że u mnie to obowiązkowe, nie ma że nie ma, niestety. W związku z tym słabo żyję i jeszcze trochę odsiedzę zanim ruszę dalej do chałupy. Tam też może zobaczę co nacykałam, coś wstawię, na razie tekst na sucho. Prawie, bo jednak jedna brzydka cykanka już teraz. Ta.


I może ta.


One pokazują załadowany torbiszczami  środek transportu.  Inny od dotychczasowego. Niby wszystko ok, ten stelaż wózka pozwala na odrobinę pewniejsze zamocowanie bagażu, kółka ma mocniejsze. Ale jednak dał popalić załadowany, nie zrobiłam próby z załadunkiem. Prowadzi się cholernie ciężko, coś tak jak poprzedni po zaspach, skręca przestrasznie, prawie wcale nie da się nim pokonać krawężników. Rzecz wymaga siły kulturysty, a przy krawężnikach to taki pierwszy z brzegu by popękał. Wózek pierwszy i ostatni raz użyty, on nie na moje siły. Ale nie tylko przez wózek odzipuję w głębokim cieniu, nie mogąc się pozbierać do dalszego pchania klunkra. Bo nie wiem jak u Ciebie Czytaczu, ale u mnie słońce znów pali, kałuże po nocnych ulewach są, ale na gorąc ulewy pomogły średnio. Co udowadnia gołąb moczący kuper nieopodal mnie. Też bym pomoczyła.


To niby nic porąbanego, normalka. Ale już podejrzewam że nienormalka dla Cię Czytaczu  że oczywiście musiało wziąć udział w imprezie roztargnienie. No dobra. Dwukrotnie, a zastukało mi że cóś nie tak w połowie drogi do i z galerii. 

Pierwszy raz. 

Dało o sobie znać przy ładowaniu klunkra na imprezę. Wiązałam znoszone z chałupy torby, tu łatwiej niż z poprzednikiem ale inaczej. I z tego inaczej na przyblokowym żywopłociku został batik, przeznaczony na sprzedaż. Wielki. Odłożyłam na bok by przykryć nim stosidło i zapomniałam. Wydzwoniony młody sąsiad, nie ma go, ojciec sprawdzi czy ozdobna płachta jest. To się jeszcze okaże czy batik stracony. Jak wrócę do domu.

Drugi raz. 

W połowie drogi powrotnej, pokonywanej z trudem w samym słońcu, zachciało mi się pić. Mam, noszę. I przy okazji tego picia wyszło na jaw że srajtfona niet. Oczywiście, wpięty z ładowarką w pobliski stoisku kontakt, został w galerii.  Rany boskie. Nie przeżyję powrotu z syzyfowym wózkiem do. Nie ma takiej możliwości. 

Więc wózek zostawiony pod kubikiem ochrony ryneczku i pośpieszny powrót do galerii, bez obciążenia. Telefon z ładowarką był,  wiedziałam że będzie, ten kontakt nie rzuca się w oczy, ludzie prawie poszli. Ale impreza skończona, zamkną, a jutro ktoś może zajumać. Leciałam jak z pieprzem po telefon i z powrotem do wózka. Mniej ze względu na ewentualne złodziejstwo, tu zamknięcie budynku i pamięć jak to jest w K z zostawionymi tobołami miały znaczenie. Albowiem w K przy bezpańskich tobołach rozpętuje się coś w rodzaju piekła, zamykanie ulic szlabanami i bramkami, uzbrojona policja i antyterroryści, a zostawiony tobół po odstawieniu całego tanga z użyciem sterowanych z daleka automatów i odwózką na poligon jest detonowany. Bez wnikania czy w tobole jest bomba czy może bigos od cioci Jadzi. I biada ci o roztargniony człeku jeśli zgłodniejesz i się upomnisz o swój bigos, jeśli się wsypiesz że tobół twój - płacisz za tango z dodatkiem mandatów i grzywn. Więc leciałam jak z pieprzem. Udało się, srajtfon jest, syzyfowy stos tobołów jest, nikt chyba nie odnotował podejrzanej góry zielonych toreb. 

Adrenaliny starczyło mi na dopchanie się do przyzwoicie ocienionej ławki. I tak sobie siedzę i zdycham. 

No dobra, to teraz cykanki, jeszcze nie mam siły na dalszą drogę. 

Tu muszę nadmienić że i bez mojego roztargnienia impreza ma rys szaleństwa. 

Gdyż albowiem ponieważ galeria otwierana jest wszechstronnie, dla sprzedających i kupujacych punktualnie o godzinie dziesiątej. I zaczyna się wyścig, część leci z bagażami, tratując pozostałych. By zająć swoje miejsce, a jeśli nie swoje to chociaż przyzwoitej jakości. Mnie się dziś nie udało mimo tego że biegłam z samą płachtą i że ludzi wystawiających było dużo mniej, duch sportu zagrał. Oberwałam stojakiem, gość uznał że oni muszą koniecznie ze stojakiem być pierwsi, nic to że skręcił na piętrze w prawo a ja leciałam w lewo, kolejność na schodach też widać ważna.  A w efekcie wyścigu stałyśmy blisko naszego stoiska. Prawie dobrze, prawie, bo bez ławki, musiało starczyć porwane do podsiadywania kawiarniane krzesełko. Dobrze że dało się porwać.

Podziemia, widać część startujących z podziemnego parkingu.



Po wyścigu jest gorączkowe rozstawianie się z towarem, ludzie chodzą, rzecz też szalona. 

A na imprezie było tak.











Ostatnia cykanka pokazuje nasze stoisko. Asia siedzi pod słupem.

Drobny ułamek stoisk, było ich około stówy, zwykle jest o dwadzieścia-trzydzieści, zdarza się że o pięćdziesiąt więcej. Mniej tym razem mnie zajmowało oglądanie co na nich, dokumentacja jest z okazji szukania źródła sierściuszków. Bo widziałam jedno maleństwo biało-rudo-brudne, większe od wygrzebanych w irgach, podobno kupione na którymś stoisku. Nie wykryłam, puszczona na przeszpiegi Asia też nie.  Tropiłam by sprawdzić na jakich to zasadach sprzedaje ktoś kocięta, dlaczego takie brudne i chude. Ale nie wykryłam, podobno kotki były dwa. Jednak widać że koci desant wali wszechstronnie.  

Jeszcze tylko napiszę że Asia przypomniała mi, że równie nietypowy jak "mój" piątkowy koci desant był ten, w wyniku którego mam Rysię. Może to jednak typowe? Takie sploty słabo prawdopodobne. Gdzie człek pionkiem.



No. 

Pora ruszyć się z tej ławki zanim mi tyłek wytworzy stałe karby dopasowane do jej listew i zanim znów rozładuje się bateria. I sama sobie nie wierzę, zmarzłam, jak miło.

Pisała przez dwie godziny R.R. Odzipując.

Ps. Sąsiada nie ma, płachty chyba też nie. Szkoda. Bardzo. 

sobota, 13 lipca 2024

Notatka 552 desanty

Najpierw opisałam w komentarzu na ulubionym blogu tę akcję. Potem pomyślałam, no nie, dlaczego nie u siebie. 

Parę przyczyn jest że nie u siebie, ale jednak dokumentacja powinna być. Desanty są natury różnej i z różną częstotliwością walące po łbach. Mnie zwalają się na łeb stosunkowo rzadko, tym bardziej dokumentacja powinna być na blogu, nic to że nawet przez ułamek sekundy nie pomyślałam żeby zcykać ksiażątka. A teraz za późno, dwunogi współuczestniczące w  desancie mają jakieś mmmsy, co to ich mój srajtfon nie kuma i nigdy nie kumał. Nie pomyślałam że choć jedna cykanka się przyda. Tak ogólnie, to chyba wcale  nie myślałam, samo się działo. Bo niby dlaczego przeszłam na rozprażoną stronę ulicy? Dlaczego w ogóle poszłam akurat tą uliczką, przecież jej nie lubię. Nie myślałam. U upale z tym u mnie ciężko.   I nadal słabo myślę, wczorajsze intensywne ulewy jeszcze nie pomogły, pięć minut po pompach śladu nie było ani po nich, ani po chwilowym miłym chłodku. Ale dziś dzień jakby chłodniej się zaczyna. 

Więc trudno, na bezczela kopiuję i wklejam własny komentarz, idąc na haniebną łatwiznę. Z drobną korektą baboli, niedużą, bo składni i słownictwa nie koryguję, one moje tak, że inaczej nie umiem. 


Piszczało/miauczało na przychodniowym trawniku, w irgach. Głuchawa jestem, jednak usłyszałam i zaczęłam polowanie porzucając siatki. Irga wiadomo, ona robi takie ościste parasole, miauczało pod, ja chodziłam pomiędzy tymi ościami, jak porąbana czapla, schylona żeby cokolwiek zobaczyć, wtryniając stopy w drapiące gałęzie, żeby nie przygnieść stworka, odginając rękami gałęzie (dziwnie mało łamliwe i sztywne, nie wiedziałam że to takie twardziele) a najwyższym mym punktem była dupa. I bardzo ale to bardzo źle pomyślałam o widzu, co gapił sie na mnie z podwyższonego wejścia do przychodni. Spytał się w końcu czego szukam, usłyszał że mały kot miauczy i w momencie wyciągnął telefon. No tak, tylko mi tego brakuje żeby stać się atrakcją netu, trudno, dupę może nagrywać, kot ważniejszy, ale nie, gada. No to łapię sierściuszka. Bo myślałam że to jeden, drugiego zobaczyłam już z pierwszym na ręku, wywijał się niewdzięcznik, rozpacz, nie sposób złapać drugiego z tak żywym i delikatnym futerkiem w ręku, ono koniecznie chce zwiać. Usłyszałam od telefonicznego gościa "pani da, potrzymam" i rzeczywiście potrzymał, wciąż coś tam gadając do sprzetu. Z drugim futerkiem trwało dłużej, ale dopadnięte było spokojne, nie to co pierwsze, mały szatan. No dobra, złapałam, siaty na ramię, pierwszy kolega odebrany bez ceremonii, usnął u gościa na przedramieniu, za potrzymanie gościowi podziękowałam i do domu, ogladając futra i ustalając sobie logistykę. Wolno, bo rzecz do przemyślenia, a kotki razem spokojne nie potrzebują stresujacego biegania. No tak, koci katar chyba w robocie bo załzawione ślimaczo oczka, zafajdane uszka, chudzinki, ale pcheł chyba nie ma. Jednakowe, tyle że prążki ciut u jednego bardziej pokręcone, a u drugiego jakby prostsze i szersze. Niuanse, na pierwszy rzut oka one są jednakowe. Co najpierw, siata musi być odstawiona, nogi mam podrapane irgąmi, trzeba chociaż umyć, kotki chociaż napoić, karma w domu tylko dla dużych futerek. Taki upał, na pewno kotki odwodnione, na pewno głodne, ale głód jeszcze trochę wytrzymają, wet ważniejszy, może będzie potrzebna kroplówka. W tle myśl "ranyboskie, znów PIĘĆ KOTÓW" nie powiem że byłam uszczęśliwiona, bo nie. Rozczuleniu maluchami przeszkadzało uchechtanie w upale, ciężar siat, cała przebiegająca po łbie logistyka - ta finansowa też, świadomość że mamowanie obecnej trójce potrafi dać do wiwatu. No ale w połowie drogi do domu z roszerzeniem stada już byłam pogodzona. I miałabym te pięć futer, jak bum-cyk-cyk, gdyby nie telefoniczny gościu, tym razem w roli pasażera bez telefonu, wołający do mnie z samochodu. Drący się właściwie. On chce te koty, żona też, to żonę wydzwaniał😄. Chcieli rasowego, rozglądali się za nim leniwie uznając że już pora po odeszłym rasowcu, ale to że tuż pod nosem mały koteczek jeden i drugi przeważyło szalę, ZNAK, że mają być krótkowłose europejskie buraski a nie syjamy czy majnkuny. I to że maluch usnął. Fota była, owszem, ale futerka rozwalonego na tatuażu, wysłana żonie powaliła ją natychmiast. Też uznała że ZNAK, kochane odeszłe rasowe futro zdaje się że nie zasypiało na tatuażach😄😄😄😄😄. Szybki podbój wielbicieli rasowców😄😄. Wet będzie natychmiast, a facet nie pomagał łapaniu kotków bo chodził na zastrzyki na rwę i ma problem z prostym chodzeniem. A ja miałam dlań tak mało wdzięczności za samo trzymanie futerka, zazdrośnie myśląc gdzieś na marginesie że zamieniłabym chętnie spódniczkę na jego spodnie, długie 😄😄😄😄. Wiecie Tabi i Pieso, po raz pierwszy w życiu bez namysłu uznałam że te koteczki będą miały lepiej u kogoś innego. O czym świadczył choćby fakt że do weta pojechały natychmiast własnym autem, tak jakby się nowy personel skarbów bał że zabiorę. I tak, były kroplówki na cito i to są koteczki/chłopczyki, tak, ze świerzbem, niedoleczonym katarem, zaniedbane i chudziutkie, lgnące jednak do ludzi. Będzie dobrze😄. Ufff.

Myślę że to udana rzecz, ten desant zakończony błyskawicznym angażem kocich opiekunów, warta bólu łba od wystawania w słońcu z pochylonym, warta podrapanych irgami nóg. Kotki wydawały się mimo wynędznienia żywotne, sprytniutkie po kociemu i miłe. Dobrze wg. mnie o nich świadczy że nawet pierwszy złapany węgorzyk/wywijasek nie drapał, nie gryzł, te kilka rysek na rękach jest przypadkiem. Jak dla mnie to była panika w typie "ja chcę do braciszka", a nie strach przed człowiekiem. I łatwo dał się uspokoić (co dobrze świadczy i o ludziu), a potem, przy bracie pełen spokój. Czyli naprawdę, ale to naprawdę może być dobrze. Łeb by pewnie bolał i tak, nogi się pogoją.  Oczywiście że przejdę jeszcze raz po okolicy, ale szczerze? Myślę że to nie da efektów w postaci następnego desantu. Oby, och oby. Boję się ewentualnego, tak trochę, bo wczorajsza akcja to rodzaj cudu, niezbyt możliwe że  szast-prask i już, desant trafi tam gdzie powinien. 

Tak bywa, niestety częściej wydaje się że już już będzie super, super koci desant z właściwym personelem skojarzony, a tu nie. Jeszcze nie. A przydało by się. 


Tu link do miejsca gdzie desanty nagminne. 

A poszukiwania personelu trwają.

No. Akcja opisana. Ilustracje są zajumane z netu, z różnych witryn, w tym i z fundacji zajmującej się desantami. Nieaktualne ono, na temat instytucji nie mam zdania, nie znam. Bywają różne. Przyzwoite i dysponujące zdrowym rozsądkiem, oraz takie, które lepiej omijać bo niezbyt u nich z tymi cechami.

I jeszcze jedno. Z innej mańki. Tak sobie krążymy po blogach, czerpiąc odrobinkę lub nie odrobinkę z nich. Znajdując drobiazgi nowe i ulubione stare. U Taby pojawiła się Marlena, moja ukochana w zestawie z Burtem Bacharachem. Mam jedną genialną płytę tego duetu, Marlena na niej boska, co wcale nie takie oczywiste na innych płytach. Bo na ogół to składaki, skompilowane byle jak, z nierówną głośnością i jakością. Rozczarowujące. A występy Marleny, zwłaszcza te w aranżacji Bacharacha, to było mistrzostwo. Uwodziła, czarowała, na pewno przelewając fascynację, wręcz może miłość do Bacharacha, młodszego od niej o ponad dwie dekady,  w występy.  Uwielbiam. Oczywiście nie dałam rady odnaleźć w necie ulubionej płyty. To znaczy, płyta jest, utworów z niej niet. Ta płyta.

Więc odpryski z tego kombo, znacznie mniej istotnego dla Bacharacha.  Razem objechali świat, fakt, ale dla Bacharacha Marlena byla tylko jednym stopniem schodów, on dla Marleny był piętrem, tym ostatnim w karierze.




A teraz.

Idę pod irgi. A potem (zakładając że desantu jednak nie będzie, OBY!), korzystając z lekkiego ochłodzenia spróbuję co nieco ogarnąć. Trudno będzie.

Nara, Czytaczu.

Pisała R.R.

Ps. Irgi puste. Ale jeszcze sprawdzę. Wiesz Czytaczu, gdyby mi ktoś powiedział że kiedykolwiek wejdę bez pistoletu przy łbie w tę koszmarną plątaninę roślinnych parasoli, to bym nie uwierzyła. A tu proszę. Już drugi raz.  

Dziś bobusiowania nie będzie. Powinno być z racji imienin Dziecka, ale nie dam rady. A jutro garażówka.