niedziela, 31 maja 2020

Notatka 8 W czym Romana bywa ubabrana

Coraz to mniej mam czasu na ulubione dłubanki. Co gorsza, dłubanki kiedyś tam wykonane wymagają zadbania, czasem korekty.  Różne to są rzeczy.

Korzystając z faktu, że udało mi się (uwaga, w niedzielę) odmyć ścianę w łazience, pokażę tę ścianę, a na niej jest coś co wymyśliłam i wykonałam jeszcze w czasie gdy pracowałam w mieście w którym mieszkam. Czyli dawno.

Z konieczności jest to ustrojstwo. Brak mi było miejsca do przechowywania tych wszystkich dupereli które w każdej łazience być powinny. A w sklepach ceny porażały i nie umiałam znaleźć nic, co by pasowało do mojej małej łazienki, oliwkowego akrylowego tynku i białych kafelek. Najpierw powstała szafka z płaskorzeźbą kriszna-buddowym, potem szafka z chińskimi życzeniami, a na samym końcu łącznik z pleksowych półek. Miejsca nadal mało, ale to ustrojstwo uważam za skończone. Jeszcze mi się nie znudziło, więc zostaje. Proszsz:

ustrojstwo półkowe

I w szczegółach, w kolejności powstawania.
wnętrze 

wierzch

szerszy widok, na pralce poduszka  w swetrowej powłoczce - oczywiście dla futerek
I zielona szafka klejona z ozdobnych listewek. Trzyma się, i to doskonałe, biorąc pod uwagę, że jest to łazienka i że szafka robiona była ok. 15 lat temu.

wierzch

wnętrze, drzwiczki od środka pozwalają przechowywać np. pudełko z ampułkami-odżywką do włosów i zapasowe szczoteczki do zębów.
bok, widać że drzwiczki są wypukłe

I pleksowe półki pomiędzy. Wycięte wg przygotowanego szablonu w zakładzie zajmującym się obróbką tworzyw sztucznych. Opierają się na aluminiowych płaskownikach, a płaskowniki trzymają się ściany, przymocowane na ha ha pinezkach. Pinezki z kolei są wetknięte luzem w dziurki wywiercone w płaskownikach i w kartongipsowej ściance wiertłem o średnicy takiej jak drut pinezek. Całość można zdjąć, a śladem na ściance będą tylko małe dziurki.

graciarnia użytkowo/ozdobna
Dykta z antyramy której stłukła  się szyba, drewniane listewki, ścianki niebieskiej szafki przycięte w Castoramie, masa plastyczna samoutwardzalna, metaliczne akryle, akwarela dla uzyskania różnych odcieni farby, werniks, kleje, wkręty, haczyki i zawiaski z którymi było najwięcej kłopotów. Żeby je kupić. Ponadto pleksa, aluminiowe płaskowniki, pinezki. I jest ustrojstwo. Służy dzielnie od piętnastu lat

Dowód na to, że jak się Romana uprze, to zrobi. Jak każda baba.
Pozdrawiam.
                                           R.R.

Notatka 7 BORDELLO!!!! Bum bum

No bordello mi się zrobiło. Samo się zrobiło ale samo się nie posprząta.  Trudno. Poczekamy na eskalację bordello, będzie fajnie jak całkiem mnie zarośnie. No nie mam siły coś do sprzątania...


Takie to zrezygnowane myśli chodziły mi po głowie przez ubiegły tydzień. Z otępiającego zmęczenia wynikłego z sytuacji ogólnej. Praca, dojazdy, popandemiczny brak formy, kłopoty z Kociną/Lisiną.  I przez chłam sączący się z mediów,  a świadczący o tym, że bordello polityczne, prawne i społeczne panuje wszędzie, a mój kraj nie jest wyjątkiem. Dodatkowo, co tu kryć, gdziekolwiek mój wzrok nie pada wszędzie widzę bordello co się zowie. Czy mój kraj jest wyjątkiem?


Cyrk  z higieną pandemiczną a tu przystankowe ławki w K. uświnione tak, że tylko samobójca na nich usiądzie. Albo niewidomy. Niepotrzebne te zakazy i nakazy co do korzystania z ławek... no ale jednak przez te zakazy niewidomy nie usiądzie. Chyba.
Porozwalane przy torach materiały do przyszłych remontów, nieposprzątane po poprzednich. Niedbalstwo, brud, bałagan wszechobecne, zgrzyty estetyczne na każdym kroku, wandalizm i śmieci - dlaczego  to moje mieszkanie ma się wyróżniać? Co to, jakaś  cudowna wyspa?


Tak  też sobie przemyśliwałam, bezsilnie popatrując na domowe bordello. Wymagające większego niż zwykły wysiłku. Bo Lisia rozszarpała  szponami tapicerkę materaca, bo Łojciec wylał kawę na fotel, dywan i ścianę. Bo ja sama zarysowałam resztkę parkietu ciemną gumą obuwia, bo Feluś oberwał dwa wieszaki na ręczniki, Gacek porozrzucał stos płyt. Bo Lisia, bo Łojciec, bo ja, bo Feluś i Gacuś... nabałaganiliśmy rekordowo. Dodajmy kurz i osad z gazu.. Coś tam niemrawo robiłam, przytłoczona ogromem bajzlu, ale bez sukcesów.

Przykro mi Czytaczu, na razie nie przeczytasz o tym, jak to wstąpiły we mnie duch i siły Herkulesa i przekopałam rzekę by jej nurtem spłukać rosnące bordello.

Na razie nie mam siły, dobita bordello zastanym na sobotniej wizycie u mojego zielonego i kuzyna. Moje zielone zarosło tym czego nie chciałam, czyli chwastami (pokrzywa, perz, oset, gwiazdnica, szczawik, przytulia, trawy i bonus w postaci jaskrów, glistnika jaskółcze ziele, bluszczyka kurdybanka. I jeszcze parę chwastów innych), i tym co chciałam ale nie w takiej ilości.. Nie planowałam placów z żółtej tojeści i orlików wysianych wszędzie.


Moje zielone zrobiło mi kuku, rosnąc  niezgodnie z oczekiwaniami, bo albo rośnie rekordowo przekraczając wymiary podawane w opisach, albo usiłuje się pożegnać rosnąc wstecz. Moje zielone kwitnie bezczelnie na inny kolor niż miało kwitnąć. Biały obuwik nie miał być biały, zawilce wielosieczne powinny być żółte, mak pokazuje brudnego łososia zamiast lśnić pomarańczem, orlik sadzony jako biały wysoki cud jest wysokim brunetem wśród orlików. Powojniki lekceważą podpory i duszą pięknotkę, ozdobna trawa wystrzeliła pół metra poza mającą ją trzymać w ryzach obręczą. Moje zielone solidnie oberwało przymrożone nocą z 21 na 22 maja - zmarzła chciana kalina koreańska i liście na jednej z magnolii, a nie wymarzła niechciana budleja podobno wrażliwa na mróz. Chorują róże, a jedną  koniecznie już  zaraz natychmiast trzeba przesadzić. Nie będą kwitły wysokie irysy.
Nie odliczyły się dwa bodziszki, odliczył się śniedek. Nigdy nie był sadzony, czyżby UFO? Co za świnia z tego UFO, nie mogło podrzucić np. dzwonka szerokolistnego, a nie to ścierwko ogrodowe... No bordello do kwadratu.

W obejściu u kuzyna też bordello. Normalny firmowy bajzel został wzmocniony - będzie remont domu,  wymiana dachu, wykładanie kostką brukową kwadratu pod ogrodowy stół i terenu przy domu. Stos dziadostwa po rozbiórce przybudówki, stosy kostki, sterty bloczków ytong, krokwie na dach, styropian. I psy kuzyna w ramach dbania o finanse na karmę i remont szukały na trawniku skarbów. Doły rekordowe.  Bordello po całości.


Za politykę, prawo, życie społeczne i gospodarcze oraz poczucie estetyki ogółu tudzież remonty i modernizację kuzynowego obejścia nie odpowiadam. Dołów zasypywać nie będę, a co do reszty...

Postaram się. Muszę bo bordello mnie zje.

Uprzejmie proszę Czytaczu, życz mi powodzenia i sił nadludzkich. Ja Ci życzę.

Na pociechę fotki mojego zielonego. Coś rośnie mimo bordello.


                                    R.R


sobota, 30 maja 2020

Notatka 6 Ech Kiciunia..

Nie ukrywam, moje kocie gender dało mi ostatnio popalić.  Ale z tym futerkiem nigdy łatwo nie było.


Zacznijmy od tego, że choć znalazłam to kocie na skraju pustego jak okiem sięgnąć pola, to jednak wiem kto był jego mamą. Miałam wątpliwy zaszczyt ją poznać jakieś cztery lata wcześniej.
 Banshee zamieszkała u mojego kuzyna tymczasowo razem ze swoim państwem. Pańcio Banshee to przyjaciel kuzyna od wczesnej młodości, pańcia to siostra kuzynowej kobiety, a zamieszkali na krótki okres oczekiwania na nowe mieszkanie. Banshee była młodą kotką, jeszcze nie sterylizowaną której tak spodobała się wolność, że już do pańciów nie wróciła. Po prostu, po wyćwiczeniu do mistrzostwa umiejętności łowieckich uznała że wyżywi się sama i nie będzie musiała znosić tych głupich głasków,  zniewag w postaci brania na ręce i podstawiania pod nos żarcia, wody i kuwety. Oraz zniewag powodowanych wizytami u veta, wyciąganiem kleszczy, obcinaniem pazurków i tak dalej.  Znaleziona przez swoją pańcię na schodach kamienicy jako kocię wyprowadzone w świat  przez swoją mamę, życzyła sobie być dzika jak mama.
Raz jeden widziałam jak walczy ze sroką ew. poluje na srokę. Koci podlotek nie dał żadnej szansy dorosłemu cwanemu
ptaszydłu. Czy znasz Czytaczu termin "ratel", ew. "miodożer"? Sprawdzając po jednej z lektur co to jest, trafiłam w necie na filmik gdzie ratel poluje na żmiję. No wypisz wymaluj tak to wyglądało. W roli drzewa wystąpiła kuzynowa jabłoń. Banshee,  jednoosobowe komando, zabójca doskonały. Dlaczego Banshee? Pasowało jak ulał, szara jak dym, wrzeszcząca strasznym głosem i latająca po ścianach.

W piękne sierpniowe sobotnie popołudnie uciekł mi autobus, którym miałam dojechać do domu. To był jeszcze czas, gdy Cz-wa miała sprawnie działające przedsiębiorstwo pod tytułem PKS - teraz szkoda gadać, hasło Cz-wa miastem pielgrzymek jest bardzo prawdziwe. Do następnego autobusu było trochę czasu i postanowiłam się przejść. Polami, a raczej polnymi drogami dotrzeć do następnego, a może trzeciego lub czwartego przystanku.
Tam gdzie teraz jest wypasione pseudowiejskie osiedle były ugorujące pola. W pewnej odległości od polnej drogi przy kępie  brzóz samosiejek ogromny stos betonowych kręgów-cembrowin mówił, że coś tu się będzie może budować. A mnie aż skręcało z chęci by przycupnąć i dobrać się do łupu który mi pachniał w torbie. No to przycupnęłam. Wyciągnięta kiełbasa miała magiczną moc - z plątaniny betonowych walców, powybiegały kocięta. Szare jak dym i Banshee i rude. Widać było że głodne,  ale cholernie nieufne. Na bliżej położony kawałek skusiły się dwa. Szare było szybsze, ciapa rude nie pobiegło za skradzionym kawałkiem tylko poczekało na następny. I tak jak kiedyś Fredzio to kocie było najmniejsze i najchudsze. To właśnie  jest moje Lisieństwo. Dało się złapać. Dało się nakarmić. Reszta spruła w cembrowiny zawołana znajomym chrypliwo-wrzaskliwym miaukiem. Banshee!! Te szare kocięta i ten miauk nie do zapomnienia.

Dla ciekawych informacja że wieczorny telefon do zainteresowanych spowodował błyskawiczne polowania w cembrowinach. Bez efektów. Kocica musiała gdzieś przeprowadzić małe.

Autobus przeszedł jakoś bezproblemowo. Co dziwne, bo już pod cembrowinami jasne było, że nie tylko kocię trzymam w ręku. Podróż w tekstylnej letniej torbie z kiełbasą przebiegła cicho i nawet  zasunięty suwak nie przeszkadzał.
Jazda  zaczęła się w domu. Gdy kocię zobaczyło CZTERY DOROSŁE OBCE KOTY dostało szoku. Zostałam na progu, jeszcze przy otwartych drzwiach obsrana, a kocię panicznie mi prysnęło z rąk do mieszkania. Udowodniło od razu dwie rzeczy: po pierwsze latanie jest dziedziczne, po drugie sranie w locie jest możliwe. Ale rozsądnie prysnęło do mieszkania...

Moje futerka też były w szoku. Co to było to coś? Usiłowały sprawdzić zaglądając pod szafę, a pod szafą rozpłaszczony we własnej kupie maluch dygotał że strachu. Wyprosiłam od razu dorosłe towarzystwo, ale i tak musiałam je odpchlać- już przy szafie zaczęły się drapać. Także pryskać mieszkanie. Drobiazg, potem było gorzej.

Wyciągnęłam kocinkę, wygłaskałam sypiąc owadobójczym pudrem i  tłumacząc że nie ma się czego bać, też kiedyś będzie taki duży. I wtedy będzie do niego pasować imię Rychu, rudy Rychu oczywiście. Jakoś kocię uspokoiłam, ciuchy i torba poszły do prania w ludwiku (owadobójczy), kiełbasa do kosza, ja pod prysznic z ludwikiem i pchłobójczą resztką szamponu dla psów.

Wyczesany z  pudru i pcheł maluch pojechał do weterynarza w niedzielę i tam znowu się posrał. Na rękach weterynarza.  Wywijał mu się w tych rękach jak mógł, ale nie dał rady pofrunąć. Diagnoza: świerzb, zarobaczenie. "I wie pani co? To chyba nie chłopczyk, nabiału nie widzę." To nie była jedyna rzecz której nie widział. Trudno, nie rudy Rychu, to niech będzie Lisa, Lisiunia. Bo ruda.

Vet zauważył brudne, ociekające czymś maziatym uszka, prawidłowo zdiagnozował świństwo, ale zastrupiały nosek i takie samo obstrupienie na usteczkach i brzeżkach uszek zlekceważył. Koteczka dostała strzał  na robaki, miksturę do smarowania świerzba, zestaw witamin i wypisaną książeczkę z imieniem Lisa. Ok jest, tak  mi się wydawało.

Nie było.

Vet zalecił tymczasową izolację malucha. Miała trwać chyba tydzień, potem powtórna wizyta i ewentualne włączenie małej do stada. Zastosowałam się do zaleceń, ale mieszkam z Łojcem (ojczym), a on ma litosierne serce i sterowaną tajemniczym fragmentem mózgu głuchotę. Przez tę głuchotę/głupotę niejeden raz nabroił,  wtedy podobno było mu szkoda zamkniętego maleństwa. Taaa... Prawdę odkryłam po kilku dniach razem z kolejną kupą pod szafą. Wydało się że kocina przed moim powrotem do domu ląduje w areszcie, a jak mnie nie ma to niech żyje wolność. Baaardzo się ucieszyłam, zwłaszcza jak się okazało, że kocia ma robale odporne, kuracji trzeba poddać wszystkie moje koty. Świerzb nie był taki paskud, odpływał, ale strupki pozostały. Tknięta przeczuciem poprosiłam veta, by zbadał co to jest, te zaskorupienia.  Niechętnie zeskrobał dwa strupki, zerknął w mikroskop i powiedział "O KURWA!!! Grzyb, ale może nikt się nie zaraził". Acha. Nikt, to znaczy Łojciec, u niego kicia nie spała. A moje cztery futerka i ja załapaliśmy się na kurację - kocię było sybarytą, spało na wolnych kocich posłaniach i w mojej pościeli.


Co zapewniło mi roczne leczenie, a i tak jeden płatek ucha mam pokryty siateczką widocznych naczynek. No pospało sobie kociątko na poduszce... Koledzy dostali po kosztownej strzale antygrzybicznej i w krótkim czasie przestali wyglądać jak ofiary skażenia. Ciekawe, dla zwierzaków jeden zastrzyk i od razu sukces, dla ludzia roczna kuracja i sukces średni... Zastrzyk dla malucha trzeba było powtórzyć po dwóch latach, a potem jeszcze po dwóch. I miał być spokój.

Takiego rudego Rycha się spodziewałam,
 może powinnam zawiesić ten obrazek nad posłankiem?
Fernando Botero oczywiście. 

Krótko po grzybobraniu pojawił się nabiał, i wtedy już było za późno na zmianę imienia i osobowości. Kocina uwierzyła że jest dziewczynką i twardo się tego trzyma do dzisiaj. Kicia, Kiciunia, Lisia, Lisiunia. Do takich imion się przyznaje, Ruda małpa też bywa w użyciu, ale stwór udaje że skąd, to inny kot.

Dygresja będzie, uwaga.
Tyle kłopotów i kosztów z byle jakim sierściuchem, żeby to jeszcze rasowe było.

Takie słowa słyszałam nie raz, przy różnych kłopotach zdrowotnych moich futerek. Nie tłumaczyłam nigdy nikomu dlaczego tak..  Kto ma psie/kocie/fretkowe futerko z potrzeby serca ten rozumie. Czasem z czasem także ten który futerko ma że względu na prestiż (takie rasowe/egzotyczne i takie drogie) lub z narzuconego obowiązku też zrozumie. I nagle się okazuje że ratuje/leczy się stwora nie ze względu na prestiż posiadacza, ani z powodu narzuconego obowiązku. Ci którzy nigdy nie mieli żadnego futrzaka, a nagle stają się pańciem/pańcią, zrozumieją również.
Bez mojego tłumaczenia.

Dlaczego zabrałam z pola to kocię?

Powiedzmy, że strzelił mi bezpiecznik i po raz kolejny uznałam że skoro los postawił mi przed nosem istotkę której tylko ja mogę pomóc, to pomogę. W skrócie: bo strzelił mi bezpiecznik.

Czy było warto? Tak.
Ten kot jest tak różny od moich pozostałych futerek. Trafiło do mnie dziwo. Tchórz notorycznie gubiący sierść ze strachu, a jednocześnie to właśnie ten kot uratował mi kawałek zdrowia i urody. Objawiła się w nim Banshee.

Prawie Biff.
Fernando Botero oczywiście.

W tamtym okresie Łojciec lubił kolegów i towarzyskie z nimi spotkania przy czymś mocniejszym. A już pewne było, że w dzień swoich imienin to koniecznie. Już wtedy pracowałam w K.  Po wejściu do domu, zastałam w nim stworki przyczajone i nastroszone na końcu przedpokoju, otwarte drzwi do pokoju Łojca, a w pokoju zwykły poimprezowy nieład. I psa na środku dywanu. Jasna dupa, Biff, agresywna niewychowana mieszanka amstaffa z dobermanem, czyli doberman w  wersji Fernando Botero.  Teraz tu, to  on pilnuje swojego pana, spitego i śpiącego za stołem i Łojca w takim samym stanie. Ale ja jestem u siebie, tu jest mój teren, nawet odór alkoholu nie powinien tego zagłuszyć.. Acha. Bo akurat ten niezrównoważony pies uszanuje właściciela terenu... Wystartował
do mnie, ale równocześnie z wrzaskiem godnym swojej matki wystartowało moje gender. Ta cimcia, tchórz i lebiega. Biff jakby trafił na ścianę, zwinął się w biegu, kocina przejechała mu pazurami wszystkich łap po ciele, tam gdzie trafiła zostawiła krwawe rysy, pies zawrócił natychmiast w głąb pokoju, za swojego pana. Mój koci bohater po lądowaniu , z zawodzeniem wyraźnie szykował się do ataku. Już jak normalny kot, a nie jak komando Banshee. Więc wolniej i mniej drapieżnie.
Oprzytomniałam , złapałam nastroszonego kota, trzasnęłam drzwiami odcinając nas od psa. Odwróciłam się z nagle zwiotczałym futrem i co widzę? One wszystkie się szykowały do walki, gender było po prostu najszybsze. Resztę wieczoru spędziłam na dopieszczaniu futer, ze szczególnym uczuciem dla gender. Nie znaczy to że nie było stróżowania pod drzwiami pokoju Łojca. Było. Ręce mam dwie, a futerek wtedy było pięć.  Gucio, Kubuś, Mikuś, Maciuś i Lisiunia w chwili walki rudy Rychu. Po walce znowu Lisiunia, która ze stresu zgubiła pół sierści, dostała gorączki i trzeba było jechać do veta.



Takie to mam dziwo, kota dużego ale leciutkiego, chudzinkę która zje swoje i dokończy cudze. I nic na wadze nie przybiera - może dlatego że wali kupska jak bombowce. Kup nie zakopuje, bo dama nie bawi się w służącą. Cichutką ciumcię potrafiącą wrzeszczeć jak potępieniec, łamagę umiejącą latać, głupka nie wiedzącego jak się poluje ale umiejącego walczyć. Same sprzeczności w tym zwierzu. Chamstwo wręcz przy ładowaniu mi się do łóżka (kto Gackowi pokazał jak się skacze z regału na pańciowy brzuch?!! Kto Felusia nauczył chodzić po pańciowych piszczelach i piersiach?!!) a potem delikatnie wyciągnięta łapka żeby skarbeczka pogłaskać. Podniesiony głos domownika powoduje ucieczkę i gubienie sierści, ale od miseczki potrafi przegonić cięższych i młodszych kolegów. Dwóch.
Kot wymagający uwagi i opieki, zarówno od ludzi i od futer. Takim opiekunem był Maciuś, starszy o rok, gdy zachorował  a potem odszedł  Lisina przeżyła to ciężko. A wcześniej odszedł starutki Kubuś, jeszcze wcześniej również opiekunowie Gucio i Mikuś. Dlatego pewnie te ostatnie infekcje. I stąd prawdopodobnie jazda z ponownym pojawieniem się grzyba. Owszem, zostały jej pamiątki po grzybobraniu, tam gdzie były szczególnie grube strupki - na nosku i uszkach ciemniejsze,  brązowawe przebarwienia. A teraz strupiejące i prawie czarne. Zbadane - grzyb. Szczepionka była w marcu, ale coś słabo działa, vet zamówił kolejną. Niewiarygodne, grzyb po tylu latach....

No ale to kot który na hasło "gdzie rybka' zagląda do wanny, a karp w tej wannie był z sześć lat temu...

Ech Kiciunia.

Ja może i osiągnę powyższy rozmiar,
po Lisi proszę się tego nie spodziewać.
Fernando Botero oczywiście..

Uwaga uzupełniająco/wyjaśniająca:
Niniejszy post został przedwcześnie opublikowany za sprawą Kiciuni/Lisiuni.
Prawdopodobnie wyczuła potwarz/obmowę i postanowiła wziąć swój los w pazury i rzecz zakończyć. Skoczyła mi na kolana znienacka i zamiast opcji "zapisz" zrobiło się niespodziewanie "opublikuj". I stąd te uzupełnienia...

Kocinę obmawiała i sprawę wyjaśniała
                               R.R




piątek, 29 maja 2020

Notatka 5 smaczny komentarz do notatki 3




Podoba się? Na tyle by wziąć się za bary z garami? Jak tak, to czytaj Czytaczu dalej, jak nie - odpuść sobie tego posta. Podaję mniej więcej tak jak usłyszałam na trasie K-Z w drodze z pracy. W pociągu z K do Cz-wy:

No więc kochana gotujesz makaron kokardki, w Biedrze albo w Lidlu kupisz od razu wszystko co potrzeba, jak nie kupisz kokardek to muszelki mogą być. Co? No kolanka też się nadają. Kroisz cebulę w kostkę.. dwie średnie. A i musisz jeszcze mieć słoik suszonych pomidorów w oleju i tuńczyka. Dwie puszki. I coś ostrego - czerwony pieprz, albo te malutkie ostre papryczki. No te takie dziubdziusie, para coś tam się nazywają (nazywają się piri-piri),  jak mówisz, że nie możesz to bez ostrego może być. Ale lepsze z ostrym. Dwie papryczki, albo trzy. Pomidory kroisz, no tego to nie lubię robić, ale dasz radę, i razem z cebulą dusisz na patelni aż się cebula zeszkli. NA JAKIM SMALCU?!! Na oleju z pomidorów ma być. Dodajesz tuńczyka, sosu możesz nie odlewać, jak się troszkę pogotuje dodajesz pokrojoną drobno para coś tam (papryczki piri-piri, tylko oczu nie dotykaj po tym krojeniu Czytaczu) i wrzucasz do gara z odcedzonym makaronem jesze razem podgrzewasz i gotowe. Mojemu i dzieciom to muszę z podwójnej porcji robić. A stary to się nie połapał że to tuńczyk, myślał, że nie lubi .. gościom spokojnie można dać... Jak to, to nie powiedziałam że to można i na ciepło i na zimno?!

Podsumujmy. Swoje trzy grosze tu wtrącę.
SKŁADNIKI:

- paczka makaronu farfalle (kokardki, ale inny podobnych rozmiarów też będzie ok)
- dwie średnie cebule
- słoik suszonych pomidorów w oleju. Może być ten z bonusem w postaci ziół lub żurawiny. Żurawina lepsza.
- dwie puszki tuńczyka w sosie własnym
- dwie/trzy lub więcej papryczki piri-piri lub szczypta czerwonego pieprzu. Jak lubisz pikanie dasz tego więcej, jak nie lubisz to składnik pomiń
- ew. sól.  Sprawdzisz czy Ci potrzebna.

Zaczynasz Czytaczu od nastawienia wody na makaron. Jak się gotuje makaron, Czytaczu pisać Ci nie będę. Na pewno umiesz, a jak nie umiesz to sobie poczytaj o tym gdzieś indziej.  No dobrze, woda się gotuje, a ty Czytaczu do dzieła przystąp.

Proszę otworzyć słoik. Obrać i pokroić w grubszą kostkę cebulę, dać ją na patelnię, podlać olejem ze słoika. Olej w takiej ilości by cebulka się zeszkliła, a reszty oleju nie wyrzucaj- przyda się do innego smażenia. Pomidory trzeba wyjąć, pokroić na kawałki podobnej grubości co cebula, przerzucić z deski na patelnię, do zeszklonej już cebuli. Żurawinę wyławiasz i też dajesz do cebuli.
Jeśli zapomniałeś Czytaczu  podpalić gaz pod patelnią, zapal go teraz. Otworzyć proszę  puszki z tuńczykiem, niedbale odlać z nich sos (możesz nie odlewać,  też będzie ok.) dodać tuńczyka do masy na patelni.
Jeszcze dodajesz ostre (jak lubisz oczywiście), drobno pokrojone papryczki lub zmielony czerwony pieprz. Dodajesz do odcedzonego makaronu podgrzewasz i masz gotowe coś, co jest smaczne na zimno i na ciepło. Przygotowanie zajmuje tyle czasu co ugotowanie makaronu, a rzeczywista robota może z 10-15 minut.

Do potrawy potrzebne są dwie puszki tuńczyka, ale jeśli masz futerka, rozważ ilość puszek. Są takie futerka co lubią.

Smacznego, Czytaczu.


R.R.

niedziela, 24 maja 2020

Notatka 4 Pożegnanie pewnego graffiti

To nie jest  wpis na temat grafitti ogólnie . O tem potem, taki wpis będzie bo moje miasto grafitti stoi. To pożegnanie z moim ulubionym. Małym banksim, jak go nazywam.
Przez naście lat mijałam go codziennie, czasem z uśmiechem a czasem obojętnie. Zawsze był. Zgryźliwy tytuł jest radą której nie umiem zastosować,  ale na pewno stosuje się do niej nasza wierchuszka.
Przegapiłam  ten sznur limuzyn niewątpliwie kołyszący na wybojach wąskiej uliczki. Może byli incognito, kryjąc pyski ciemnymi okularami, rondami panam i postawionymi kołnierzami prochowców?  Snajperzy, kołujące helikoptery..,MUSIELI WIDZIEĆ rzeczywistość o tym wrzeszczy.

A nie, wcale nie musieli. Hasło popularne i bez oglądania ,,małego banksiego"...
Wyobraźnia mi znów szaleje...

Wszystko mija i niedługo nie będzie tego akurat maziajstwa/malarstwa. Okolica szlachetnieje -  remont i przebudowa kamienicy pociągną za sobą remont/wyburzenie przybudówki. A właśnie na ścianie przybudówki jest owo cudo.

Brama remontowanej posesji.
Przybudówka z graffiti do niej przylega.

Jeśli nie zniknie to przestanie się nadawać do pokazania. Tak jak kilka innych graffiti tego samego autora, przy tej samej zapleczowej uliczce z kiepską nawierzchnią. Bo następcy zakreślacze chwycili aerozole w dłoń i zostawiają swój ślad. Kiepskiej jakości ślad a mówiąc mocniej powiedziałabym że równy psim sikom ale o wiele bardziej widoczny. Niestety.

Pora przedstawić bohatera. Proszę bardzo proszę Państwa, oto nasz miś:


Powiększ, proszę Czytaczu

 Postać jest wielkości naturalnej (malowana/sprejowana już od poziomu krzywawych bardzo zarośniętych płytek chodnikowych) i wygląda jakby prawdziwa kobieta przycupnęła pod murem. Poniżej widać przybudówkę, której ściany goszczą moje ulubione graffiti.

Dziś nie zrobiłabym tych zdjęć.  Materiały budowlane zastawiają widok, podobnie jak postawiona betoniarka i pojemnik na gruz. Zdjęcia są z wtorku.
Żegnam, mały banksi.
                    R.R.

Meldunek z 25.06.2020 malunek jeszcze jest, zachlapany białym wapnem front, ściana boczna ciut bardziej obłupana.  Dobudówka  chyba zostanie, z tyłu wyrąbano drugie wejście. Poniżej zdjęcie zajumane że strony autora, robione gdy graffiti było świeżynką.



Notatka 3 Pożytki i ubytki wynikłe z dojazdów do pracy



Dojeżdżam do pracy. Tyle tytułem wstępu.

Skok na głęboką wodę tematu..
Jedziemy:
Kiedy naście lat temu powiedziałam w domu że nie mam wyjścia i będę dojeżdżać do pracy  89 kilometrów i  powrotem drugie tyle reakcja Łojca (ojczym, czasem będzie się na blogu pojawiał. Miano w pełni przez niego zaakceptowane, więc nie ma się co oburzać) była burzliwa i bardzo głośna. Cytuję: ,,Który, kurwa ch..j ci to zrobił?!!!!  Mów mi tu zaraz, ja temu gnojowi nogi z dupy powyrywam!!!!" 
Miałam ogromną ochotę po prostu mu dać biuletyn firmowy i niech działa. Nie byłam uszczęśliwiona perspektywą dojazdów, nie czarujmy się.


Od razu okazało się że:

Ogromna gromada ludzi dojeżdża. 
Do pracy, szkoły, na uczelnię, na zabiegi, na zakupy, do opieki nad wnukami  i diabli wiedzą po co i dlaczego, ale jeżdżą..
Samochodami własnymi lub znajomych, autobusami, pociągami,  rowerami, komunikacją miejską, czasem tzw.okazją...  Trasy bywają tak skomplikowane i przebywanie w taki sposób, że pamiętne sceny z serialu Barei 
" Zmiennicy" mogą być dokumentacją.  Tak bywa, zwłaszcza jeśli dojeżdża się z miasta A do miasta C w metropolii górnośląskiej.

Ja mam łatwo. Tramwaj, pociąg, tramwaj.

Odległość pomiędzy domem a pracą nie zawsze wyznacza czas przejazdu. Moje niektóre koleżanki  mieszkające blisko pracy na dojazdy tracą tyle czasu co ja.


Każdy dojazd daje moc doświadczeń, takich niecodziennych i nie do nabycia inaczej niż przez dojazd.

Także każdy dłuższy dojazd męczy, okrada ze znajomych, ulubionych zajęć, czasu dla rodziny. Odbiera siły.

I choćby nie wiem jak człowiek się starał, z przyczyn od niego niezależnych,dojazd się czasem nie udaje i trzeba brać urlop okolicznościowy, a jak się nie uda tak zupełnie to i na zdrowiu bywa się poszkodowanym. Cieszyć się wtedy trzeba, że się z życiem uszło. Przykłady? Bardzo proszę. Stłuczki i kraksy samochodowe. Własne i cudze. Blokady dróg, korki. Czasem wykolei się tramwaj lub pociąg, Apacze tory zwiną (kradzież przewodów  i transformatorów kolejowych), zwali się drzewo lub samobójca wejdzie na tory/jezdnię. Czasem zawini pogoda podmywając asfalt lub tor, zasypując śniegiem w ilościach hurtowych. Tak, zdarzył się jeden dzień gdzie winowajcą był ciężki wiosenny śnieg. Dwa razy w ciągu tych lat piorun trafił w pantograf. Raz przerwany przewód wysokiego napięcia zasilający sąsiedni tor rozwalił szybę kabiny kierującego pociągiem. Niewiele brakowało do tragedii - kabel o tzw.  włos minął głowę człowieka. Taki skutek miało działanie  Apaczy-złomiarzy złodziei przewodów. Naprawdę nie ma łatwo, codzienna rutyna  przerywana bywa w sposób niespodziewany, nieprzewidywalny i niepowtarzalny.



Ale nic to. Tak naprawdę to leżenie w łóżku jest najniebezpieczniejsze, jak ogólnie wiadomo.

Dojazdy bywają też przyczyną kiwania głowami nad nami, biednymi głupkami dojeżdzającymi. Ludzie naprawdę nam ,  głupkom współczują, ale bywa i tak:

Przykład sprzed lat,  gdy pewien serial straszył w tv. 
Poranny tramwaj. W tramwaju nieznany bliżej towarzysz podróży, nad nim kiwa się w rytm szarpnięć tramwaju jego znajomek. Rozmowa:
- I ty tak codziennie bidoku jeździsz? A o której jesteś w domu?
- Różnie. A dziś bardzo późno, bo będzie szkolenie.
Rozpromieniony zadowoleniem że to nie on tak ma, z fałszywym współczuciem (że współczucie fałszywe w oczy bije z daleka) gościu się użala:
- Bidoku!!! To ty "M jak miłość" nie obejrzysz!!!!

W pociągu śpię przynajmniej po pół godziny w każdą stronę. To mój sposób na wyrównanie niedoboru snu w  drodze do pracy, odpoczynek dla umęczonych oczu podczas drogi powrotnej. Czasem nie słyszę pobudki i potrafią z tego wyniknąć doprawdy dziwne rzeczy. Mimo tego, możliwość drzemki jest bezcenna. Liczę ją na plus.
Historii wynikłych z pociągowych zaspań nie będzie, opowiem za to o skutkach ubocznych, pożytecznych wielce.




Ludzie. Bawiący, dziwiący, zaskakujący. Bywa że bezczelni lub groźni. Uczący jak jesteśmy podobni i jak różni. Dający przykład jak nie należy się zachowywać, a czasem wiedzę jak sobie poradzić z np. nachalną hipochondrią co niektórych hipochondryków.  Raz sposób musiałam wypróbować. Zadziałał, ale przez dwa lata byłam omijana z daleka, więc  rób jak uważasz Czytaczu.

Pociąg. Dwie starsze pary małżeńskie. Jedna para wyraźnie poszkodowana, może w wypadku. Opatrunek na oku pani, temblak na ręce. Pan na nodze ma plastikową konstrukcję,  na szyi usztywniacz. Kula u boku. Para naprzeciw nich zadowolona z życia i wyraźnie ożywiona opowiada o swoich schorzeniach, przekrzykując się. Hemoroidy, zgaga, wątrobowe  dolegliwości, bóle i zawroty głowy, słabości i co na to mówią konowały. Jak byli operowani, jakie badania robiono, istny słowotok. Poszkodowana para ma dość. Diabli wiedzą jak długo to znoszą, ale wyraźnie widać że za długo. Pani zbladła i zaciska usta, pan usiłuje coś powiedzieć. W końcu się udaje i słyszę dialog.
- Wiesz Stefan, bardzo ci współczuję, ale muszę ci coś koniecznie powiedzieć. Bo może to nasze ostatnie spotkanie.
- ?
- Byłem u lekarza, nie daje mi żadnej szansy.
- U jednego lekarza byłeś?
- U kilku, wszyscy mówią to samo.
- Ale chłopie, mów zaraz co ci jest? Co ci jest? No co tak milczysz? Mów!!!!
- Dupa mi pękła. Tak wzdłuż...
Milczenie.
Na najbliższej stacji hipochondryczne para szybciutko i zgodnie wysiadła bez pożegnania. I nie wiem czy była to stacja na której rzeczywiście chcieli wysiąść.

Gdy pękając ze śmiechu opowiedziałam powyższe w pracy, mój kolega L. stwierdził odkrywczo:
"Mógł jeszcz dodać, że dziura mu się zrobiła".



 Niektórzy zaskakują głupotą i egoizmem, inni niespodziewaną mądrością.

Przed piątą rano. Pociąg przed chwilką podstawiony, naprzeciw mnie siada kobieta.  Wyciąga telefon, dzwoni.
- Piotruś, to ty? Jak to nie ty, dzwonię do ciebie przecież. Jak twój numer wybieram, to musisz być Piotruś. Nie przerywaj rozmowy,SŁYSZYSZ MNIE?!!!!
Dzwoni ponownie, po dłuższej chwili wpatrywania się w komórkę.
-Piotruś? .....Nie mów mi że jak dzwonię do ciebie to ty jesteś ty.. dzwoniłam przecież...a nieważne.. Tu Ania, siedzę w pociągu. Pamiętasz, żeby po mnie wyjechać o piętnastej. No to co że noc jest, PRZYPOMINAM CI!!!!
Na miejscu Piotrusia zabrałabym siekierę, albo wyjechała po Anię betoniarką, 

Takie Anie to pospolita sprawa, niektóre mają na imię Piotruś.

Godzina taka sama dzień inny.
- Dzień dobry panie magistrze. Piotr Z. przy telefonie. Niepokoi mnie taka jedna sprawa...
Sprawa okazuje się nieistotnym drobiazgiem, Piotruś idiotą który sobie jednym telefonem u magistra nagrabił.


Mądrość i głupota mieści się w jednym człowieku i to dopiero zaskakuje. Idiotka na słuch, wypowiadająca się mało zrozumiale, działająca na nerwy niesłychanie, nagle tłumaczy licealiście skomplikowane działania matematyczne. Przez trzy miesiące na odcinku B- Z prowadzi darmowe korepetycje z matematyki. Stereometria, całki, różniczki. Z przyjemnością tego słucham, mimo tego że nie widzę śladu długopisu i co tu kryć niewiele rozumiem. Przy matematyce ta kobieta odżywa, jest lepszą wersją samej siebie, znajduje słowa których jej brak przy innych tematach. Jej koleżanki znudzone siadają z dala od niej. Licealista po wakacjach się nie pojawia, może zmienił szkołę. Z matematyki na pewno zdał.
Ktoś inny opowiada o Geraldzie Durrelu, podłapuję autora i zakochuję się w nim na całe życie.  Dużo takich zysków i zaskoczeń.
Recenzje z głupawych filmów na które nie pójdę, opowiastki o rodzinach, znajomych. Wnioski różne, np. taki: chcą czy nie  ale mimo masek kulturalnych ludzi, wyłazi z nich chamstwo. A czasem bywa i tak:

Tramwaj w godzinach szczytu. Stoimy.. Obok  mnie niewielka, zadbana siedemdziesięciolatka. Może starsza.
Trzyma się siedzenia, na którym podrygując w rytm muzyki siedzi zakapturzony dres. Muzyką dobiega  z słuchawek - rap,  antyfeministycze gówno. Stopa ogromnych rozmiarów (chłopisko duże i masywne) trafia przy wybijaniu rytmu na stopę kobietki. Podniesienie zakapturzonej głowy, rzut oka  i chłopak wstaje. Odsuwa się od siedzenia, łapskiem szarmancko pokazuje zwolnione siedzenie i padają wstrząsające słowa, basem głębokim a przepitym :
-BABKA SE PIERDOLNIE.....

Lepsze niż telewizja, czasem absurd, czasem dramat. Współczesne wersje radzieckich sucharów. Komplementy jakich nie chciałabym usłyszeć pod własnym adresem. Komentarz do obowiązujących fiołów (pokemony)

Pijany do mnie, pociąg.
- Ty, kurwa, dokąd jedziesz?
- Do Cz-wy.
- A ja do K.
Aż chce się powiedzieć "WOT TIECHNIKA!"

Tramwaj, chłopak do naprawdę ładnej dziewczyny, z uczuciem:
- Laska, kurwa, jaka ty jesteś zajebista po ryju...

Tramwaj, Cz-wa
- Zapolujemy? Na Jasnej Górze jest dragoman

No i tak mogłabym pisać i pisać. Czasem zyski są wymierne mają smak i zapach. Są łatwe w wykonaniu i szybkie. Z pociągu mam przepis na ciasto, zupę z groszku i buraczkową, i na coś co może być daniem na ciepło i sałatką na zimno. Dobre.

Mikstura z pociągu chroni mi róże przed mszycami, skoczki różane też jej nie lubią. Proste. Potrzebna jedna łyżeczkia sody, łyżka detergentu. Litr wody + dodatki i można pryskać. Działa. Na wszelki  wypadek pryskam póżnym wieczorem, bo może to pszczoły podtruwa? Chyba nie. Na rdzę trzeba zamiast czystej wody użyć różowego roztworu nadmanganianu potasu. Mam. Przy każdym powojniku wetknięte w ziemię trzy tabletki. Działa. Powojnika szlag trafia, wtedy gdy pies kuzyna go z ziemi wyszarpuje, innych przyczyn nie ma. I to też wiedza z podróży. Może osiągalna w inny sposób, ale ta sama do mnie przychodzi.
Może kiedyś się dowiem jak się pozbyć liliowej poskrzypki? Kto wie.


Dosyć tego. Uwierz Czytaczu, podróże kształcą, i jakiś pożytek z nich jednak jest.


Z poważaniem
                                                        R.R.


sobota, 23 maja 2020

Notatka 2 Złotokapy





 Informuję, że kwitną

Odnośnie złotokapu, złotego deszczu, fałszywego hebanu napiszę malutko.
Drobnostki/błahostki same, bo prawie wszystko na temat tego majowego cuda zostało napisane tu: https://roslinariusz.pl<zlotokap . (ciapa blogująca nie dała rady prawidłowo skopiować linka, więc wpisała adres "z ręki")
Kto ciekawy, ten zajrzy i się dowie.






Oto moje drobnostki-błahostki:

Złotokapy jednak pachną. Nie tak mocno jak akacje czy niektóre wisterie ale jednak pachną, wonią podobną do akacji. Najsilniej pachnie drzewko o kwiatach żółto-kremowych,  wiszących w gronach drobniejszych i krótszych, ale gęściej upakowanych. Bo dziwność jeszcze jedna została zauważona przeze mnie: rosnące w niewielkich od siebie odległościach drzewka różnią się.  Barwą kwiatów, długością i grubością kiści, upakowaniem kwiatów na kiści, gęstością kiści na gałęziach, kątem wyrastania gałęzi z pnia. I zapachem, powtarzam dla utrwalenia. Może podani powyżej "na poważnie" opisujący mieli do czynienia z drzewkami bezzapachowymi?
Nieważne. Ważne że złotokapy świecą i świecić będą może jeszcze przez tydzień lub dwa. A bzy już przekwitły.

Rozejrzyj się Czytaczu, zauważ, zachwyć się jeśli zauważysz.  Bo jak to złoto zniknie to nawet nie będziesz wiedział gdzie było.     
O czym Ci miły Czytaczu donoszę
                                                                R.R.

czwartek, 21 maja 2020

Notatka tak naprawdę 1.

Pora zapoznać Czytacza z moim prywatnym kocim światem.  Jak to zostałam mamą futerek wcale nie planując kolekcji.
Bo chciałam "kota w ilości sztuk jeden".

Zachciało mi się po odejściu na drugą stronę mojej suni Gafy, a sunia pobiegła za moją Mamą. Żeby Mama nie była sama. Nie wyobrażałam sobie zastąpienia Gafuni, Gafci, Gafulca-Gargulca innym psiakiem, raz że byłoby to zdradą  (tak wtedy myślałam), dwa nie byłam już w stanie  zaoferować tyle czasu nowemu psu ile by potrzebował.  Pies kilkanaście godzin sam? Nigdy. A czas nieobecności  lokatorów posiadających  PESEL się pokrywał.
Coś trzeba było jednak zrobić, bo dom nie był domem, straszył pustką i smutkiem. Konieczne było życie. Tak mi mówiono: kot nie będzie miał krzywdy jeśli będzie sam. Brednia, ale uwierzyłam. Dotąd nie miałam kota na dłużej (przez dwa miesiące była kocia panienka, co się mało liczy), co nie znaczy że ich nie kochałam. Poniżej wystraszony dowód.  Jest zarazem dowodem na to, że z odejściem futrzaków zawsze ciężko mi było się pogodzić. Niesłusznie i egoistycznie uważam że ze mną będą miały najlepiej.
Acha, zaraz po cyknięciu fotki zacznę ryczeć, że kota  pan wystraszył. Zdjęcie numer 1 jest jedyną pozostałością po całej serii zdjęć z kotem. Gdzie przytulamy i przytulony kot z każdą klatką ma dość fotografa i przytulającej. Może u rodziny coś z tego się zachowało...


Jak na zamówienie, u pracowej koleżanki pojawił się koci kłopot z niespodziewanym poczęciem. Zamówiłam kociątko. Koteczka, nie koteczkę, czym zauroczyłam - mam i miałam tylko kocurki, choć jeden z nich woli być panienką. Panienki prawdziwe są u mnie wychodzące.

Numerem 1 był właśnie ten pierwszy koteczek. Nie miałam nic do gadania, choć wydawało mi się że to ja będę wybierać. Perska księżna w miękko wyłożonym pudle pozwalała podziwiać dzieci-myszki, ledwo przejrzałe na oczy i na pewno nie perskie. Nie miałam ich dotykać, miałam przekonać do siebie księżną, by się oswoiła z moim zapachem i za czas jakiś pozwoliła dotknąć dzieci. I kiedy tak jedną ręką głaskałam arystokratkę, na drugą dłoń opartą na płasko w  pudle wpełzł mi koci maluszek, z pręgowaną czapeczką nasuniętą na mętne jeszcze oczęta, rozpłaszczył się jak żabka i zasnął. Błogo. Przysięgłabym że z westchnieniem pełnym ulgi.  Nie było już mowy o żadnym wyborze, żadnego odwołania od  "ten albo żaden". Koleżanka tłumaczyła że właśnie "ten" jest kotkiem nieudanym, najsłabszy, najmniejszy, z bąbelkiem przepukliny na brzuszku, że silniejsze kotki odpychają go od cycusiów, i nie ma mowy, wieczorem przychodzi sąsiad który pomaga zwykle pozbyć się nieudanych książąt pełnej krwi  perskiej. Teraz też pomoże, a umówiony jest tylko do mojego wybrańca. To ja go zabieram - nie przeżyje ci - tu też nie przeżyje, przynajmniej będzie miał szansę - nigdy nie miałaś kota, nie dasz rady - zobaczymy - weź tego, zobacz jaki ładny - ładny, ale cudzy, ten jest mój, imię już mu dałam - cholera, jakie znowu imię? On miesiąca nie przeżyje kretynko.  Taki  to mniej więcej  słowny ping-pong nam wyszedł. Wygrałam go głośno i dobitnie wyryczanym słowem ALFRED.
A maluch przyklejony do dłoni, przykryty drugą dłonią, spał. Jeszcze były dwie wizyty u perskiej księżnej, przebieg wizyt podobny.  Za trzecią wizytą nie dało się wejść na rękę więc oczapeczkowane większe już maleństwo weszło mi na buta i na nim odpracowało drzemkę w pozie "żabka na płasko" . Przy czwartej wizycie
był już gotowy na nową, bezcycusiową drogę życia. No ale prosto nie było.
Okazało się że nie mam nic do gadania w temacie sztuk jeden.

Koleżanka wiedziała lepiej. Mimo że Fredzio (przeplute, przyklepane) dogonił na wysokość rodzeństwo to wrażenie robił złe. Chudzinka, szkielecik na cieniutkich nóżkach, z bąblem cieniutkiej skórki na brzuszku, w bąblu niepokojąca perłowym  różem zawartość. Twarde warunki: albo biorę dwa futerka, albo żadnego. Bez Fredzia bym nie wyszła, wzięłam oba. Pulchniutki, puchaty damski bonus do chucherka, śliczny,  ale to Fredzio był najważniejszy. Podróż czerwoną szczałą była straszna. Niby tylko z jednego końca miasta na drugi koniec, ale nie wiedziałam że małe futerka potrafią aż tak wrzaskliwie rozpaczać.  W domu pełnia szczęścia, zaakceptowane wszystko natychmiast, pierwsze jedzonko picie kupkanko. Zabawy w przewalanki, w napady i w chowanego. Wspólne spanko. Przez dwa dni mniej więcej panował taki raj. W trzecim dniu coś zaczęło zgrzytać. Fredzio nie chciał jeść gdy siostra była blisko. Nie chciał korzystać z po niej z kuwetki, miseczki z wodą. Po siostrzyczce widać było z każdą chwilą, że nabiera blasku, masy i rośnie. On malał. Najchętniej by przebywał na moich kolanach, tam jadł i pił. Uważna obserwacja w sobotę i w niedzielę ujawniła ponurą prawdę. Słodka piękność była babonem z piekła rodem, zdecydowanym mieć na wyłączność cały lokal z wyposażeniem. Kotę trojańską miałam na stanie..
W poniedziałek rozległ się w pracy mój głos pytający tzw.dobre ręce, czy chcą. Niestety, mój murowany faworyt błysnął czarnym humorem (mój pies ma co jeść, dziękuję), więc kicia trafiła w mniej znane, ale chętne i wyglądające na dobre. I tak zniknęła z mojego domu i życiorysu. Znowu był plan "kot sztuk jeden".

Nie doceniłam dobrego serca własnej rodziny.

Fredzio odżył, po każdej drzemce większy był i grubszy. Jadł, pił zakładałam mu na brzuszek opaskę z kawałka płótna, plaster na grzbieciku trzymał to w całości. Fredzio szedł spać, a we śnie rósł i opaska była rozklejona i za mała.. zaczynał się kwalifikować do zabiegu który miał zlikwidować przepuklinę. Która jakby malała.

Nie doceniłam dobrego serca własnej rodziny.

Mój osobisty kuzyn, wystraszony widokiem biedactwa, sprezentował mi tzw. niebieskiego persika. W nadziei, że nie oddam prezentu, TAKIEGO prezentu, w dobre ręce, a ten po nieuniknionym zejściu chuchra będzie mi pociechą. Nie doceniłam prezentu, nie docenił kolegi Fredzio. Mały rasowiec też nas nie cenił, ale mimo tego dostał piękne imię, królewskie. Sam je sobie przyniósł pojawiając się w dniu imienin Augusta. August czule zwany Guciem. Mój kochany kuzynie, czule zwany Bobusiem lub Bobisławem, dzięki Ci wielkie składam. Za jedenaście lat  dyskretnej  obecności towarzysza Augusta. Samo dobro mi do domu sprowadziłeś. Te kłaki to drobiazg.



Na razie jednak nie doceniamy Gucia. Ba, Fredek wyszkolony przez koleżankę siostrę posunął się do próby morderstwa.
Zaalarmował mnie rozpaczliwy kocięcy pisk dochodzący z krytej kuwety. Taki ostateczny. Zerwana błyskawicznie pokrywa zdemaskowała mordercze zapędy Fredzia. W kuwecie siedział nastroszony jak pompon mały Gucio, za nim większy znacznie od niego Fredzio. Alfred mój  luby pluł wyrwaną przy próbie morderstwa sierścią Gucia. Do dziś uważam, że tylko to grube futerko ocaliło Guciowe życie. Ponieważ nie dał się zabić, przez długi czas był ignorowany przez Fredzia. Do czasu.

Gucio, Fredzio
"Czy my lubimy Morriska?"

Zjednoczyła ich Piwniczna Kotka w mocno zaawansowanej ciąży, z rozcharataną  zapaskudzoną łapką. Przymilna bardzo, jak to kotki zaciążone potrafią. Zeszłam po choinkowe ozdoby, wróciłam bez nich ale z kotką. Okociła się po dwóch tygodniach. Och sama radość, ale.. nagle w domu miałam zastraszonych domowników, kocia matka typu predator skakała do oczu kotom, ludziom domowym i wizytującym. No nie mam coś szczęścia do kocich kobiet. Małe rosły na dzikuny.. Mocno niefajnie. Zbliżał się zamówiony dawno termin remontu. Podłogi, ściany, kolejny raz kładziona gipsówka w kuchni. Całe to trudne kocie szczęście wydałam w chętne do hurtowego przygarnięcia kociarni ręce. Za wcześnie, ale remont tuż tuż. Nie za dobrze się to skończyło. Docelowym rajem było bezkotne wiejskie gospodarstwo, z zadbanymi zwierzakami. Sympatyczni ludzie żyjący w pobliżu rezerwatu na odludziu. Miał być koci raj - dla niedobrej kocicy może był. W błyskawicznym tempie porzuciła niewykarmione jak należy maleństwa. Ocalały trzy, które przełamawszy strach przed człowiekiem pozwoliły się karmić.Te trzy stały się w pełni domowe, wychuchane i zadbane. Dwóm się nie udało. A ja tej małpie pozwoliłam na taki wychów małych.
Tu musi nastąpić samokrytyka. Tak, to mój błąd: jedzonko po jednej stronie pudła (takiego jak miała perska księżna), woda po drugiej. Kuweta bliziutko. Tyle do obrony na niewielkim obszarze, nie było potrzeby asymilacji. Pudło za wysokie, z częściowym przykryciem, za obszerne. Kociaki za łatwe do upilnowania.
 A może trzeba było jednak przetrzepać akurat ten koci tyłek? Lać ciężarną?!!! Albo lać młodą matkę?!!!                                 Jednak nie, choć rączka swędziała.

Piwniczna Kotka była powodem sojuszu, przyjaźni, potem podstawą akademii dla następnych przybyłych futerek. Najpierw zoperowany Fredek nauczył Gucia, że człowiek jest super. A głaskanie, przytulanie  i mizianie to kotu się należy i jest fajne. Potem Gucio nauczył Fredzia trudnej sztuki odkręcania wody ( na szczęście wtedy płaciłam "od osoby"), otwierania szafy, drzwi, szuflad (te kłaki, !!!!). Fredzio Gucia wciskania się w poszwę kołdry. I tak to szło. Gucio nie polubił jednak ekstremalnej dla kotów przyjemności spacerów z pańcią. A Fredek się domagał. Na mojej szyi i ramionach, jak futrzana etola noszony był na spacery do sklepu, biblioteki, na gwarny pobliski ryneczek. Gdy kolega z sąsiedniej klatki pokazał Fredziowi jak ładnie chodzi po drzewach, też się szybko nauczył i tego. Wtedy zaczęły być potrzebne szeleczki.  Po drugiej zimie zdecydował, że nie będzie więcej spacerów, ponieważ trzeba pilnować terytorium, zostawiany w roli stróża Gucio nie wystarczy. Bo w ciemne popołudnie zimowo/przedwiosenne pojawił się Kubuś (imię po Rozpruwaczu, nie po Puchatku).

To były początki zmiennej kolekcji futrzanej.

Mikuś
Tytusek, Kubuś, Maciuś

Kubuś i małe Lisie

Maciuś

Po Kubusiu był  Mikuś, Tytusek, tęsknie wspominany Maciuś, no i obecny skład kolekcji.

Maciuś z Guciem

Lisiunia vel Lisio, pan będący panienką. A miał być rudy Rychu.
Gacek (opanowana sztuka latania, ząbki i uszka tłumaczą jego imię)
Feliks zwany Felusiem. Szczęściarz. Kot stróżujący przy pańci, więc najczęściej obecny na aktualnych fotografiach.

Każdy przybyły kot uczył się od już zasiedziałych tego co chciał, ale wszystkie, podkreślam wszystkie są/były pieściochami.  I to nie ja tak je szkoliłam.

I dochodzimy do zmartwienia  niesłychanego..

Lisio niedługo będzie obchodził 14 rocznicę pojawienia się w naszym domu. Może mu się uda. Po krótkiej przerwie znowu zaczynają się infekcje. Tym razem pyszczek. Na szczęście wczorajsza i bardzo ranna akcja antyinfekcyjna  dała jakiś efekt, zaczyna jeść. Powtórzymy dziś wieczorem. I rano też. A potem w sobotę vet. Zaklepane. Ale złudzeń nie mam i widzę że nadchodzi powolny Zmierzch naszej znajomości. Za częste te infekcje. Pyszczek, katar, uszka, katar,sikanie, pyszczek, katar, pyszczek.. Jasne jest że będę o kota walczyć, patrz Czytaczu na zdjęcie nr.1
Gacuś, mój nocny kot-stróż,  być może wyemigruje.  Zakochał się w szwedzkim chłopczyku z wzajemnością. Dziecko stara się mówić po polsku, przesyła mi filmiki z przemowami do kota. Z miłością się nie dyskutuje, ale sprawdzimy jak to będzie na tzw. żywca z tą miłością.  Skończy się  lanie pod  byle pretekstem pozostałej dwójki, ale i skończy się Gacusiowe pogadywanie. Nie będzie komentarzy co do zawartości miseczki przed  i po jedzeniu. Nie będzie pyskowania pełnego żalu przy przerwaniu przez intruzów drzemki. Skończą się dramatyczne obmowy bezczelnych gołębi i skoki na mój splot słoneczny gdy szykuje się do nocnego stróżowania. To znaczy to wszystko będzie, ale w Szwecji i nie dla mnie.  Kogo on tam będzie  lał?!!  Z jednej strony się cieszę, a z drugiej chętnie powiedziałabym NIE. Pojedzie? To na razie " być może" ale prawdopodobne bardzo.

Cholera, pamiętasz Czytaczu jaki był plan?

                          Z poważaniem R.R

Uwaga uzupełniająca:
Za nic nie chciałabym, żeby młody Szwedziak poczuł się tak ograbiony i skrzywdzony jak ja po sesji zakończonej zdjęciem nr.1.  Miał przecież już w lutym dostać przyjaciela, a tu trzy miesiące i nadal go nie ma... Dla dziecka to wieczność.  R.R






niedziela, 17 maja 2020

Notatka 0 - próbna


GROZA? Hmm..

Wpis próbny, może ostatni.


Od adrenalinowego poniedziałku minęło już parę dni, groza blednie i rozwiewa się z każdą chwilą. Za chwilę już groza może stanie się niezrozumiała i wręcz głupia. Wpis jest ku pamięci, co tak ulotna.

Więc tak. Mamy maj, zimni ogrodnicy pokazują że są zimni, popaduje lodowaty deszczyk, choć są i przebłyski słońca gdy wiatr przedmucha szarość z nieba. Zielono, kwitną jarzębiny i bzy, w K.. startują z kwitnieniem złotokapy, wonno i kolorowo. Czas pandemii w koronie, ludzie straszeni ze wszystkich stron zaczynają jednak wychodzić na świat, zamaskowani fizeliną, lawirują w coraz większej ciżbie starając się zachować wymagany dystans. Ponadto, skoro ma być "ku pamięci" notuję że: gęstnieją samochodami ulice, roboty drogowe na skalę większą niż w ubiegłych latach prowadzone są leniwie (czy ktoś zdaje sobie sprawę na jak wielką skalę są to roboty? Ja nie wiedziałam, że to aż tak), w K.. automaty (podobne do tych z napojami i batonikami) oferują maseczki, płyny do dezynfekcji i rękawiczki, sklepy częściowo się otwierają, dużo zbankrutowało i już się nie otworzy, część lokali małej gastronomii sprzedaje tylko na wynos, na kilku sklepach nawoływanie do strajku gospodarczego.

 automat pandemiczny

oplakatowane wejście do tzw
 "małej gastronomii"

Rozmowy prowadzone przy utrzymaniu dystansu, więc głośne, o zwolnieniach, postojowych, obniżaniu pensji i fryzjerce działającej w konspiracji. Ktoś się martwi mamą, ktoś inny wyklina na naukę zdalną, ktoś się będzie rozwodził bo już na tę flądrę nie może patrzeć.  Niektórzy zaczynają tworzyć/szerzyć teorie spiskowe lub wierzyć w coś na co dotąd kręcili rączką przy skroni. Depresyjnie i opresyjne. W śląskim szczyt zachorowań zwalany na kopalnie, co nie przeszkadza ostrożnemu uruchamianiu bibliotek i innych takich.
To tzw. tło ogólne, każdy ma własne, ale chyba moje mniej więcej jest powszechne. O roli mediów i polityki pisać nie będę. Choć powinnam, bo nic tak szybko jak ona nie ulatuje z pamięci. A media i politycy.., ach "ku pamięci" własnej powinni się tatuować.

Tło szczególne to takie że dojeżdżam do pracy.  Powodów też nie będę omawiać, ale są na tyle dla mnie ważne, że pomimo strachu, starając się zachować maximum bezpieczeństwa - dojeżdżam do pracy. W pracy jest bezpiecznie.

Trasa z miasta  K.. do miasta Cz-wa.. Pociąg przyśpieszony (to znaczy że nie ma przystanków na malutkich stacyjkach) przejeżdża ją łukiem. Akcja zaczyna się w mieście Z, leżącym gdzieś w połowie trasy. No to jadę sobie z pracy do domu . W mieście Z... informacja, że pociąg dalej nie pojedzie,  będzie komunikacja zastępcza, proszę państwa proszę wysiadać, odjazdy busów będą spod dworca. Busy? A ludzi w pociągu z setka. Na szczęście, dla części pasażerów Z.. to stacja docelowa. Ale w pociągu już jest dopuszczalne zagęszczenie i lada  chwila albo będą puszczać po dwa kilometrowe składy na raz, albo widłami odganiać przyszłych pasażerów.  Lub zmienią standardy -  na to stawiam.
Uprzedzam proszę Państwa fakty, i proroczę że:  może i latem przyszłego roku będziemy nosić trikini (majciochy, biusthalter i maseczka, komplecik plażowy taki - panom oczywiście zostaje bikini - majciochy i maseczka), ale o dystansie społecznym możemy zapomnieć. Niemożliwy po prostu będzie i już. Szkoda, bo bardziej wierzę w dystans i mydło niż w kawałek szmatki.

No to wysiadamy.
Zimny deszczyk, piździ jak nie wiem co majowy wiaterek, a za dworcem już jest tłoczek z poprzedniego pociągu..
No dobrze, a kiedy ten bus?
Za ok.pół godziny powinien dojechać z Cz-wy.
No to jak tak, to sobie odwiedzę ulubione centrum ogrodnicze, to chwilka przecież, druga strona torów, mały spacerek tunelem. I sobie poszłam pooglądać platonicznie roślinki domowe. Szybciutko, bo te "około" niepokoi. Wracam sobie na tzw. luziku i co widzę? Busik z napisem "komunikacja zastępcza"  (a tłum po drugiej stronie torów, za dworcem), na torach następny pociąg wysypuje ludzi.  I oni busa widzą. W niewielkim busiku połowa miejsc zajęta - mogę postać. Słyszę: do Cz-wy za przyśpieszony?  Tak do Cz-wy, ale ja jestem za osobowy, będę  jechał po wszystkich stacjach. Bezpośredni będzie za godzinę. Decyzja: jadę, godzina czekania na deszczyku i wiaterku na  kolejny bus to wizja następnej antybiotykowej serii, dość już tego było. Zrobiłam krok ku oknu naprzeciwko drzwi i to był mój ostatni samodzielny ruch w ciągu najbliższych 40 minut. Zwarty tłum natarł na busa, w momencie zatłaczając go w stopniu większym niż np. sardynki  puszkę. I następna fala ludzka. Krzyk kierowcy, proszę państwa proszę wysiąść, wrzask "jedź ch..." i  rosłe chłopy wybiegające z tunelu i napierające na wejście.
Kierowca uległ. Zamknął drzwi (CUD!!) i ruszył przy dźwięku pięści walących żeby otworzył, bo oni też chcą. Może miał wizję, jak kolejni chętni wchodzą po głowach i karkach do środka, włażą na dach, czepiają się zderzaków i okien a przeciążony busik nie rusza, jest miażdżony i rozrywany na kawałki, a ci z środka pewnie rozszarpani i zjedzeni. Taką wizję miałam i kto wie czy coś podobnego nie objawiło się kierowcy. Ruszył i okazało się że niecodzienne atrakcje już się zaczęły.  Wciśnięta pyskiem w plecak  gościa mocno zapierającego się rękami, tak by był spory luz pomiędzy nim a szybą, dociskana z tyłu, pewnie żeby gościu z przodu się nie zapierał, bezlitośnie dociskana z boków, razem z tłumem bardzo nie zachowującym  dystansu społecznego zaczęłam promocyjną podróż po kawałku kraju którego jakoś nie znałam do tej pory. Nadal go nie znam, wiem tylko że licznie remontowane  i zamykane drogi są wysypywane czymś w rodzaju glinki, śliskiej jak cholera w padającym ciągle deszczyku - podobno to podkład pod asfalt, co to zaraz będzie kładziony. I tworzą te drożyny istny labirynt rozłożony na pagórkach i górkach. Zaczęło się od przejazdu przez most nad torami i próby skrętu na drogę do następnej stacji. Zamknięta, remontują. Jakiś usadowiony z przodu wujek dobra rada kierował  skrętami, jak na razie jeszcze po asfalcie.    Niewiele widziałam, niebo, kawałki dachów jakichś wypasionych willi, szczyty drzew o to chyba daglezja, a zaraz za nią wieżyczka z czerwoną dachówką, dachy, drzewa, niebo, dachy, niebo kawałki dachów, o znowu daglezja , rany znowu wieżyczka z czerwoną dachówką, dachy itp.... itd...  Rozdarłam się,  gdy zobaczyłam wieżyczkę po raz trzeci, a mogłam  jeden raz/dwa razy jej nie zauważyć. Podobno nie było jak wjechać w jakikolwiek asfalt w kierunku następnej stacji, krążyliśmy, a GPS uparcie pokazywał pozamykane drogi. Rady następnych wujków spowodowały zobaczenie wieżyczki po raz czwarty. W końcu, z tyłu busa przewałkował się po ludziach młody chłopak, twierdzący że tu wszystko zna. I znał.  Kazał pojechać kierowcy o wiele dalej, wjechać w bramę wyglądającą na wjazd do prywatnej posesji i gruntówką wjechaliśmy na drogę nie dającą szansy zobaczenia cholernej wieżyczki po raz piąty.  Bardzo sprawnie kierował kierowcą, wpadki zdarzyły się dwie (będzie skręt w lewo, nie teraz, następny miał być. Niech pan cofa), ale  jakiż to był slalom po glinie. Nosiło busikiem okropnie, koła zjeżdżały, ludźmi machało jak meksykańską falą, komentarze wypasionych bysiów zapychających busa na temat pilota i kierowcy  były poniżej wszelkiej krytyki, a bysiu po mojej lewej wykrzykując swoje uparcie pluł mi w oko. Chłopak na szczęście był na komentarze głuchy. Ludzie wysiadali i wsiadali na  stacyjkach, busik ciut lżejszy coraz mocniej się ślizgał na gliniastych dróżkach, aż po efektownym ślizgu zapanował w busie fetor - komuś puściły zwieracze.
Doprawdy, nie można się temu dziwić, nawet żaden z bysi nie komentował zdarzenia. Ja sama drętwiałam że strachu, że busik się wywróci, przypomniało mi się imię nigdy nie widzianego powinowatego, który zginął razem z wszystkimi kolegami w drodze do pracy. Około 30 rodzin straciło wtedy swoich mężczyzn, zginęli wszyscy - nie mieli pasów, a ich samochód stoczył się  po poślizgu po zboczu górki. Jechaliśmy po górkach poślizgami i zamiast pasów były maseczki. I ciągle było wściekle tłoczno. Na szczęście do najbliższej stacyjki było bliziutko i tam wysiadło z pięć osób, w tym ten ktoś zafajdany, a wsiadły dwie.  W M.. bysie wysiedli wszyscy (rechotliwe pożegnanie jednego z bysi: "no teraz to se kołujta bez nas"), i wtedy się okazało, że zapierający się gościu, ten któremu śliniłam plecak, chronił szczuplutkiego i niskiego pana. Wiekowego mocno. Wysiadł też młody przewodnik. Zrobił się luz nieprawdopodobny, usiadłam, usiadł starszy pan, weszły ze trzy osoby. Poniższe zdjęcia są robione tuż przed Cz-wą, kiedy umiałam już utrzymać cokolwiek w rękach, ruszyć nimi po totalnym zdrętwieniu. Sami zobaczcie jaki fajny mamy dystans społeczny.  Miejsca siedzące zajęte są wszystkie.



Dalej jazda była bez problemów. I gdzie ta groza? Wszyscy uszli z życiem, co nie?  Na pewno przesadzam, to wszystko to tylko mi się zdawało, nie mogło być aż tak. Ten ktoś od zwieraczy też miał  szalejąca niepotrzebnie wyobraźnię, a może chory był.

Trzęsawka dopadła mnie, gdy rozbierając się do prysznica zobaczyłam  ciemniejące do czerni przekrwienia. Od szczytu ręki do łokcia. Na obu rękach.

PS1. Jeśli złapałam koronawirusa, to na razie bezobjawowego. Postaram się nikogo nie zarazić. Odkażanie ciuchów na bieżąco, gumowa i szmaciana izolacja, dystans -  wszystko od  wtorku  w szczególnym poważaniu.

PS2. pocztówka z pozdrowieniami z Cz-wy. Tu już jestem prawie w domu.

PS3. No i kto mnie ratował? Portreciki najmłodszego ratownika:


Z pandemicznym zawołaniem mydlmy się!!, na razie się żegnam. No co, w końcu mieszkam w Cz-wie...
                                               R R..