sobota, 30 maja 2020

Notatka 6 Ech Kiciunia..

Nie ukrywam, moje kocie gender dało mi ostatnio popalić.  Ale z tym futerkiem nigdy łatwo nie było.


Zacznijmy od tego, że choć znalazłam to kocie na skraju pustego jak okiem sięgnąć pola, to jednak wiem kto był jego mamą. Miałam wątpliwy zaszczyt ją poznać jakieś cztery lata wcześniej.
 Banshee zamieszkała u mojego kuzyna tymczasowo razem ze swoim państwem. Pańcio Banshee to przyjaciel kuzyna od wczesnej młodości, pańcia to siostra kuzynowej kobiety, a zamieszkali na krótki okres oczekiwania na nowe mieszkanie. Banshee była młodą kotką, jeszcze nie sterylizowaną której tak spodobała się wolność, że już do pańciów nie wróciła. Po prostu, po wyćwiczeniu do mistrzostwa umiejętności łowieckich uznała że wyżywi się sama i nie będzie musiała znosić tych głupich głasków,  zniewag w postaci brania na ręce i podstawiania pod nos żarcia, wody i kuwety. Oraz zniewag powodowanych wizytami u veta, wyciąganiem kleszczy, obcinaniem pazurków i tak dalej.  Znaleziona przez swoją pańcię na schodach kamienicy jako kocię wyprowadzone w świat  przez swoją mamę, życzyła sobie być dzika jak mama.
Raz jeden widziałam jak walczy ze sroką ew. poluje na srokę. Koci podlotek nie dał żadnej szansy dorosłemu cwanemu
ptaszydłu. Czy znasz Czytaczu termin "ratel", ew. "miodożer"? Sprawdzając po jednej z lektur co to jest, trafiłam w necie na filmik gdzie ratel poluje na żmiję. No wypisz wymaluj tak to wyglądało. W roli drzewa wystąpiła kuzynowa jabłoń. Banshee,  jednoosobowe komando, zabójca doskonały. Dlaczego Banshee? Pasowało jak ulał, szara jak dym, wrzeszcząca strasznym głosem i latająca po ścianach.

W piękne sierpniowe sobotnie popołudnie uciekł mi autobus, którym miałam dojechać do domu. To był jeszcze czas, gdy Cz-wa miała sprawnie działające przedsiębiorstwo pod tytułem PKS - teraz szkoda gadać, hasło Cz-wa miastem pielgrzymek jest bardzo prawdziwe. Do następnego autobusu było trochę czasu i postanowiłam się przejść. Polami, a raczej polnymi drogami dotrzeć do następnego, a może trzeciego lub czwartego przystanku.
Tam gdzie teraz jest wypasione pseudowiejskie osiedle były ugorujące pola. W pewnej odległości od polnej drogi przy kępie  brzóz samosiejek ogromny stos betonowych kręgów-cembrowin mówił, że coś tu się będzie może budować. A mnie aż skręcało z chęci by przycupnąć i dobrać się do łupu który mi pachniał w torbie. No to przycupnęłam. Wyciągnięta kiełbasa miała magiczną moc - z plątaniny betonowych walców, powybiegały kocięta. Szare jak dym i Banshee i rude. Widać było że głodne,  ale cholernie nieufne. Na bliżej położony kawałek skusiły się dwa. Szare było szybsze, ciapa rude nie pobiegło za skradzionym kawałkiem tylko poczekało na następny. I tak jak kiedyś Fredzio to kocie było najmniejsze i najchudsze. To właśnie  jest moje Lisieństwo. Dało się złapać. Dało się nakarmić. Reszta spruła w cembrowiny zawołana znajomym chrypliwo-wrzaskliwym miaukiem. Banshee!! Te szare kocięta i ten miauk nie do zapomnienia.

Dla ciekawych informacja że wieczorny telefon do zainteresowanych spowodował błyskawiczne polowania w cembrowinach. Bez efektów. Kocica musiała gdzieś przeprowadzić małe.

Autobus przeszedł jakoś bezproblemowo. Co dziwne, bo już pod cembrowinami jasne było, że nie tylko kocię trzymam w ręku. Podróż w tekstylnej letniej torbie z kiełbasą przebiegła cicho i nawet  zasunięty suwak nie przeszkadzał.
Jazda  zaczęła się w domu. Gdy kocię zobaczyło CZTERY DOROSŁE OBCE KOTY dostało szoku. Zostałam na progu, jeszcze przy otwartych drzwiach obsrana, a kocię panicznie mi prysnęło z rąk do mieszkania. Udowodniło od razu dwie rzeczy: po pierwsze latanie jest dziedziczne, po drugie sranie w locie jest możliwe. Ale rozsądnie prysnęło do mieszkania...

Moje futerka też były w szoku. Co to było to coś? Usiłowały sprawdzić zaglądając pod szafę, a pod szafą rozpłaszczony we własnej kupie maluch dygotał że strachu. Wyprosiłam od razu dorosłe towarzystwo, ale i tak musiałam je odpchlać- już przy szafie zaczęły się drapać. Także pryskać mieszkanie. Drobiazg, potem było gorzej.

Wyciągnęłam kocinkę, wygłaskałam sypiąc owadobójczym pudrem i  tłumacząc że nie ma się czego bać, też kiedyś będzie taki duży. I wtedy będzie do niego pasować imię Rychu, rudy Rychu oczywiście. Jakoś kocię uspokoiłam, ciuchy i torba poszły do prania w ludwiku (owadobójczy), kiełbasa do kosza, ja pod prysznic z ludwikiem i pchłobójczą resztką szamponu dla psów.

Wyczesany z  pudru i pcheł maluch pojechał do weterynarza w niedzielę i tam znowu się posrał. Na rękach weterynarza.  Wywijał mu się w tych rękach jak mógł, ale nie dał rady pofrunąć. Diagnoza: świerzb, zarobaczenie. "I wie pani co? To chyba nie chłopczyk, nabiału nie widzę." To nie była jedyna rzecz której nie widział. Trudno, nie rudy Rychu, to niech będzie Lisa, Lisiunia. Bo ruda.

Vet zauważył brudne, ociekające czymś maziatym uszka, prawidłowo zdiagnozował świństwo, ale zastrupiały nosek i takie samo obstrupienie na usteczkach i brzeżkach uszek zlekceważył. Koteczka dostała strzał  na robaki, miksturę do smarowania świerzba, zestaw witamin i wypisaną książeczkę z imieniem Lisa. Ok jest, tak  mi się wydawało.

Nie było.

Vet zalecił tymczasową izolację malucha. Miała trwać chyba tydzień, potem powtórna wizyta i ewentualne włączenie małej do stada. Zastosowałam się do zaleceń, ale mieszkam z Łojcem (ojczym), a on ma litosierne serce i sterowaną tajemniczym fragmentem mózgu głuchotę. Przez tę głuchotę/głupotę niejeden raz nabroił,  wtedy podobno było mu szkoda zamkniętego maleństwa. Taaa... Prawdę odkryłam po kilku dniach razem z kolejną kupą pod szafą. Wydało się że kocina przed moim powrotem do domu ląduje w areszcie, a jak mnie nie ma to niech żyje wolność. Baaardzo się ucieszyłam, zwłaszcza jak się okazało, że kocia ma robale odporne, kuracji trzeba poddać wszystkie moje koty. Świerzb nie był taki paskud, odpływał, ale strupki pozostały. Tknięta przeczuciem poprosiłam veta, by zbadał co to jest, te zaskorupienia.  Niechętnie zeskrobał dwa strupki, zerknął w mikroskop i powiedział "O KURWA!!! Grzyb, ale może nikt się nie zaraził". Acha. Nikt, to znaczy Łojciec, u niego kicia nie spała. A moje cztery futerka i ja załapaliśmy się na kurację - kocię było sybarytą, spało na wolnych kocich posłaniach i w mojej pościeli.


Co zapewniło mi roczne leczenie, a i tak jeden płatek ucha mam pokryty siateczką widocznych naczynek. No pospało sobie kociątko na poduszce... Koledzy dostali po kosztownej strzale antygrzybicznej i w krótkim czasie przestali wyglądać jak ofiary skażenia. Ciekawe, dla zwierzaków jeden zastrzyk i od razu sukces, dla ludzia roczna kuracja i sukces średni... Zastrzyk dla malucha trzeba było powtórzyć po dwóch latach, a potem jeszcze po dwóch. I miał być spokój.

Takiego rudego Rycha się spodziewałam,
 może powinnam zawiesić ten obrazek nad posłankiem?
Fernando Botero oczywiście. 

Krótko po grzybobraniu pojawił się nabiał, i wtedy już było za późno na zmianę imienia i osobowości. Kocina uwierzyła że jest dziewczynką i twardo się tego trzyma do dzisiaj. Kicia, Kiciunia, Lisia, Lisiunia. Do takich imion się przyznaje, Ruda małpa też bywa w użyciu, ale stwór udaje że skąd, to inny kot.

Dygresja będzie, uwaga.
Tyle kłopotów i kosztów z byle jakim sierściuchem, żeby to jeszcze rasowe było.

Takie słowa słyszałam nie raz, przy różnych kłopotach zdrowotnych moich futerek. Nie tłumaczyłam nigdy nikomu dlaczego tak..  Kto ma psie/kocie/fretkowe futerko z potrzeby serca ten rozumie. Czasem z czasem także ten który futerko ma że względu na prestiż (takie rasowe/egzotyczne i takie drogie) lub z narzuconego obowiązku też zrozumie. I nagle się okazuje że ratuje/leczy się stwora nie ze względu na prestiż posiadacza, ani z powodu narzuconego obowiązku. Ci którzy nigdy nie mieli żadnego futrzaka, a nagle stają się pańciem/pańcią, zrozumieją również.
Bez mojego tłumaczenia.

Dlaczego zabrałam z pola to kocię?

Powiedzmy, że strzelił mi bezpiecznik i po raz kolejny uznałam że skoro los postawił mi przed nosem istotkę której tylko ja mogę pomóc, to pomogę. W skrócie: bo strzelił mi bezpiecznik.

Czy było warto? Tak.
Ten kot jest tak różny od moich pozostałych futerek. Trafiło do mnie dziwo. Tchórz notorycznie gubiący sierść ze strachu, a jednocześnie to właśnie ten kot uratował mi kawałek zdrowia i urody. Objawiła się w nim Banshee.

Prawie Biff.
Fernando Botero oczywiście.

W tamtym okresie Łojciec lubił kolegów i towarzyskie z nimi spotkania przy czymś mocniejszym. A już pewne było, że w dzień swoich imienin to koniecznie. Już wtedy pracowałam w K.  Po wejściu do domu, zastałam w nim stworki przyczajone i nastroszone na końcu przedpokoju, otwarte drzwi do pokoju Łojca, a w pokoju zwykły poimprezowy nieład. I psa na środku dywanu. Jasna dupa, Biff, agresywna niewychowana mieszanka amstaffa z dobermanem, czyli doberman w  wersji Fernando Botero.  Teraz tu, to  on pilnuje swojego pana, spitego i śpiącego za stołem i Łojca w takim samym stanie. Ale ja jestem u siebie, tu jest mój teren, nawet odór alkoholu nie powinien tego zagłuszyć.. Acha. Bo akurat ten niezrównoważony pies uszanuje właściciela terenu... Wystartował
do mnie, ale równocześnie z wrzaskiem godnym swojej matki wystartowało moje gender. Ta cimcia, tchórz i lebiega. Biff jakby trafił na ścianę, zwinął się w biegu, kocina przejechała mu pazurami wszystkich łap po ciele, tam gdzie trafiła zostawiła krwawe rysy, pies zawrócił natychmiast w głąb pokoju, za swojego pana. Mój koci bohater po lądowaniu , z zawodzeniem wyraźnie szykował się do ataku. Już jak normalny kot, a nie jak komando Banshee. Więc wolniej i mniej drapieżnie.
Oprzytomniałam , złapałam nastroszonego kota, trzasnęłam drzwiami odcinając nas od psa. Odwróciłam się z nagle zwiotczałym futrem i co widzę? One wszystkie się szykowały do walki, gender było po prostu najszybsze. Resztę wieczoru spędziłam na dopieszczaniu futer, ze szczególnym uczuciem dla gender. Nie znaczy to że nie było stróżowania pod drzwiami pokoju Łojca. Było. Ręce mam dwie, a futerek wtedy było pięć.  Gucio, Kubuś, Mikuś, Maciuś i Lisiunia w chwili walki rudy Rychu. Po walce znowu Lisiunia, która ze stresu zgubiła pół sierści, dostała gorączki i trzeba było jechać do veta.



Takie to mam dziwo, kota dużego ale leciutkiego, chudzinkę która zje swoje i dokończy cudze. I nic na wadze nie przybiera - może dlatego że wali kupska jak bombowce. Kup nie zakopuje, bo dama nie bawi się w służącą. Cichutką ciumcię potrafiącą wrzeszczeć jak potępieniec, łamagę umiejącą latać, głupka nie wiedzącego jak się poluje ale umiejącego walczyć. Same sprzeczności w tym zwierzu. Chamstwo wręcz przy ładowaniu mi się do łóżka (kto Gackowi pokazał jak się skacze z regału na pańciowy brzuch?!! Kto Felusia nauczył chodzić po pańciowych piszczelach i piersiach?!!) a potem delikatnie wyciągnięta łapka żeby skarbeczka pogłaskać. Podniesiony głos domownika powoduje ucieczkę i gubienie sierści, ale od miseczki potrafi przegonić cięższych i młodszych kolegów. Dwóch.
Kot wymagający uwagi i opieki, zarówno od ludzi i od futer. Takim opiekunem był Maciuś, starszy o rok, gdy zachorował  a potem odszedł  Lisina przeżyła to ciężko. A wcześniej odszedł starutki Kubuś, jeszcze wcześniej również opiekunowie Gucio i Mikuś. Dlatego pewnie te ostatnie infekcje. I stąd prawdopodobnie jazda z ponownym pojawieniem się grzyba. Owszem, zostały jej pamiątki po grzybobraniu, tam gdzie były szczególnie grube strupki - na nosku i uszkach ciemniejsze,  brązowawe przebarwienia. A teraz strupiejące i prawie czarne. Zbadane - grzyb. Szczepionka była w marcu, ale coś słabo działa, vet zamówił kolejną. Niewiarygodne, grzyb po tylu latach....

No ale to kot który na hasło "gdzie rybka' zagląda do wanny, a karp w tej wannie był z sześć lat temu...

Ech Kiciunia.

Ja może i osiągnę powyższy rozmiar,
po Lisi proszę się tego nie spodziewać.
Fernando Botero oczywiście..

Uwaga uzupełniająco/wyjaśniająca:
Niniejszy post został przedwcześnie opublikowany za sprawą Kiciuni/Lisiuni.
Prawdopodobnie wyczuła potwarz/obmowę i postanowiła wziąć swój los w pazury i rzecz zakończyć. Skoczyła mi na kolana znienacka i zamiast opcji "zapisz" zrobiło się niespodziewanie "opublikuj". I stąd te uzupełnienia...

Kocinę obmawiała i sprawę wyjaśniała
                               R.R




4 komentarze:

  1. Ale nadałaś na Lisinę. Ty się ciesz że kot jest lojalny, wyrozumiały i konsekwencji nie wyciąga za obmowę. A tym skokiem to się Sweety nie tłumacz, chciałaś obmawiać Lisinę, od grzybka starego go ( sorry, ją )"zwyzwać". My, inne kocie pańcie wiemy jak to jest, czasem człowiek mało nie rozpęknie od tych różnistych uczuć co się względem zwierza w nim kłębią. Mła zna tę jadowitą satysfakcję z najścia gówienka pod szafą i przypisania go właściwemu dupsku i te słodkie łapkowania o poranku i czułe mruczenia tak mile przyjmowane wieczorną porą. :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przecież z miłością nadałam.😃

    OdpowiedzUsuń
  3. No jak to dobrze, że ja tu dzisiaj poniewczasie zajrzałam, bo nie za bardzo wiedziałam dlaczego gender, no to mi się wyjaśniło. Bo myślałam, że to kwestia charakteru tylko. Ja miałam przygarniętego psa, który na początku był Czarkiem (czyli Cezarem, wedle żądania dzieci), a po dwóch dniach się okazało, że dzyndzel pod brzuchem jest przepukliną, piesio odzyskał właściwą płeć i został przechrzczony na Czarkę.

    OdpowiedzUsuń