Jutro garażówka, a ja z pakowaniem i szykowaniem towaru w lesie. Miałam zabrać moje lolity, czyli wytwory mych rączek i móżdżku mego, ale jeszcze dam im spokój, niedopracowane są, tak myślę. Tak myślę, zwłaszcza że jedną przy pakowaniu rozwaliłam, naciskając twardą jak skała Lolitę by się ugięła. I teraz bezradnie siedzę, zrezygnowana i zniechęcona. Skończy sie na tym że wstanę o piątej i spakuję co trza, dziś entuzjazm mi szczezł i zmęczenie bobusiowaniem każe mi się jak najszybciej walnąć lulu. Bo bylo bobusiowanie, po przerwie spowodowanej nogą, karuzelem ciśnieniowym połączonym z osłabieniem wiosennym i panią d. No, ledwo mi sił starczało na niemrawą egzystencję, gdzie mi tam bylo do jakichkolwiek wysiłków ciut ponad. Lolity powstały wcześniej, niedbale pomazane, co też winą osłabienia. Niby na oko nie jest tragicznie, ale może być lepiej, poprawię. A było się przyjrzeć wcześniej lolitom, nie byłoby zaskoczki że kruche i jednak nie tak fajne jak by mogły być..... Cholerny bezsił, no.... Miesiąc wegetacji, jedyny zysk że minął... Ogólnych bezsił spowodował też że umknęło mi sporo kwitnień na moim zielonym, a dziś ledwo żyję po nadrabianiu bezsiła. Nawiozłam i poprzycinałam róże, wyciełam suche trawy, zrobilam sadzonki z przetacznikowca, tego najwiekszego, byka kwitnącego dziwnymi trąbami-kłosami w kolorze obscenicznego lilaroze....
A teraz jest czas jabłoni.
Kwitnie jarzębina i dziwnie jest, że w mini sadku grzyby jako składnik poszycia obok mleczy, stokrotek i innych takich.
Reszta kwitnącego.