poniedziałek, 21 sierpnia 2023

Notatka 525 z bobusiowania


Miało nie być relacji z bobusiowania. Bo cykanek nie nacykałam. Bo było niezbyt. Bardzo roboczo, wszyscy coś robili, zajęci w tym cholernym upale na maksa. Wszyscy poza Dzieckiem co pojechało "na kolonie" odpoczywać po trudach zdobycia dyplomu. Więc co tu pisać, tyractwo było, mocno porąbane, zupełnie nie pasujące do temperatury i duchoty. Bobuś znów reperował przyłącza na panelu fotowoltaiki, chyba teraz się udało. Ekstremum jednak nie było bo zrezygnował z wejścia z naprawionym panelem na rozpalony dach. Ufff. My baby też jakoś ocalałyśmy, choć były litry potu. Beatka i Asia w dusznej szopie,  ja ze swoją stopą buszująca w zielonym. Stopa odparzona na małym kawałku do żywego w czwartek, podleczona w piątek, tak dostała w kość w sobotę, że dopiero teraz, po dniu zabiegów zaczyna wyglądać jak stopa. Dziwne to jest, wcale zajęta tyraniem nie zauważyłam że zaczyna protestować, jakoś działała, pokazała że mnie nie lubi gdy prawie kończyłam, a po wyjściu z busa miałam duży problem by na niej stanąć. Nieważne, zagoi się, ważne że po raz drugi dała się poratować i że w Bobusiowie grzecznie dała porobić.  



Dla mnie roboczo oznaczało że posadziłam kamasje, poprzesadzałam co nieco. Może bez sensu skoro taki gorąc, ale anemone tomentosa (czyli zawilec zwany pajęczym) zjadał mi różę Escimo i wszystko w okolicy. Róża, mimo że ona żywotna, ledwie dychała, jesiennych kwiatow tym razem nie będzie, powinno mi dać wcześniej  do myślenia że pierwszego kwitnienia właściwie nie było. No ale może kolczak ocaleje. Mnóstwo pchających się młodych anemone, więc wszystkie pchające się gdzie nie trza dostały nowe miejsce. Hortensja, taka co od dwóch lat wcale nie rosła, też poszła na nowe. Może lepsze. To na hortensji mi zależy, pod nią wylałam chyba z tonę wody, może przeżyje.  Poprzycinałam, trochę powyrywałam (pokrzywy, osty, gajowiec, bluszcz, brzydki a nachalny krwawnik kichawiec, siewki klonów i dzikiego wina, perze i mlecze, glistnik jaskółcze ziele) górsko urosło, a tych wszystkich wysiłków wcale nie widać.  Hmmmmm. A ile tyrania jeszcze by trzeba!!!!!

Kamasje poszły na stare miejsce, tyle że miejsce przesypane granulowanym obornikiem i kompostem. Tak nie powinno chyba być, ale z drugiej strony, to w dzikich warunkach one przecież rosną ciągle na tych samych miejscach, czyli na chłodnych bo w półcieniu lasów łąkach lub łąkach słonecznych, ale mokrych w okresie wegetacji.  I dają radę. 

Bez wykopania zostały białe kamasje, są, też powinnam im zrobić przewietrzenie, ale one zostały posadzone źle, nie w grupie, a pojedynczo i ciężko po zaniknięciu rośliny stwierdzić gdzie są cebulki. Szczerze? Były kupione jako pierwsze, są starsze o dwa lata od pozostalych i miały być  niebieskie. Posadzone zostały tak dziwnie, bo wszystkie cebulki dotarły do mnie chore, popleśniałe, porażone jakimiś grzybami w dziwnych kolorach, miękkawe. Pamiętam swoją wściekłość.....  Miałam wszystkie wywalić i tak powinnam wedle wszystkich prawideł zrobić, ale wtedy, ach tak bardzo chciałam że nie mogłam. Nie i już.  Więc wszystkie zostały wykąpane w nadmanganianie potasu i posadzone w szeroko rozstrzelonym łuku, tam gdzie rok wcześniej rosły aksamitki, w dużych odstępach, bo jeśli któraś by dała zdrowy kwiat to niech się nie zaraża od sąsiadów. W ziemi, w której wcześniejsze aksamitki wytruły nicienie. Każda cebulka  dostała barierkę z tabletek nadmanganianu wetkniętych dookoła, a i tak środek łuku wypadł, te po brzegach kwitną. Ponad połowa  z tuzina nie dała rady, no i białe ogólnie jakby słabsze od niebieskich, co może być winą albo za ciemnego miejsca, albo  czającej się w nich ciągle  jakiejś zarazy.   One nie są białe, są kremowe, przepiękne, doceniam po latach, ale gdy ocalałe cebulki wydały  w końcu kwiaty  klęłam, eteryczne kremy nie przemówiły do mnie. Bo miały być niebieskie i polować zaczęłam na nowo, jedna kępa jest z pięciu cebulek z Dalezji, druga to łup z Dożynek, pan od którego mam psizęby zechciał przywieźć, też wtedy zdobyłam pięć. 

Wybacz Czytaczu że tyle o kamasjach. Każdy kto ma jakiekolwiek zielone ma też swoich zielonych ulubieńców, a ja je bardzo lubię. Ach, gdybym dysponowała podgórską łąką to byłaby w kamasjach. I pełnikach. 

A kolejne dożynki tuż tuż.  Taka pora. Chwasty obficie sypią nasionami, pola zżęte już albo będą za chwilkę. Wszystko woła o zajęcie się, grożąc że jak nie, to pójdzie w dzicz. Albo na zmarnowanie. Może dlatego było tak pracowicie.







I jeszcze co do soboty. Ludzkie istoty tym razem bez obgadywania. 

Wykopałam ropuchę. Po raz kolejny stwierdzam, że one mają w sobie dużo ludzkiego, podobna do gniewnego miniaturowego grubasa wyraźnie miała ochotę mi dokopać za wykopanie.

Jaszczurki jakby śmielsze. Bobuś majstrował na ogrodowym stole, a za jego plecami, na ścianie z dzikim winem jaszczurcze wędrówki we wszystkich kierunkach. Jedną znalazłam w plastikowym pojemniku z deszczówką, wręcz ją wyłowiłam podstawiając wiązkę pospiesznie zerwanych chwastów. Nie wiem czy by sama wyszła, po ścianie pomykają swobodnie, ale plastik to inna bajka. Ześlizgiwała się

Pies dostał nadzór kuratorski, za ucieczki na ulicę w celu zażycia rozrywki przy straszeniu przechodniów. Niedobrze, ale pokochał straszenie niewinnych ludzi, podoba mu się bycie monstrum, a skąd ludzie mają wiedzieć że to tylko straszenie? Za ucieczki za suczkami, bo gdzieś we wsi są bardzo atrakcyjne i zwiewa do nich.   Taki nadzór kuratorski to rzadka dla niego rzecz, grzecznie się trzymał na ogół chałupy, te zwiewania to nowość. No straszył już przed domem, ale teraz straszy dalej.  Kiedyś jak się wymykał to tylko do sąsiada, opłotkami, przez nieogrodzone do kumpla. A teraz ucieka i straszy jak umie. A groźny? Tak wygląda niestety, trzeba znać żeby wiedzieć że to ciumciuś i ciapa. 

Raz się zdarzył szereg incydentów z nadmiernie towarzyską kurą, wpadała ze swojego betonowego obejścia na zielone, pieseczek napadał bardzo drapieżnie, łapał w pysk i nosił. Nie do wiary, po pierwszych panikach sypiących pierzem kurze to nie przeszkadzało,  luz zupełny, po odniesieniu przy pierwszej okazji wracała. Podejrzewam że bardziej kursko  kusiły biegające jaszczureczki niż bycie noszoną, a noszenie w pysku też w końcu uznała za atrakcję. Wracała uparcie.  

Kura się poznała na groźnym psie, przechodnie nie. Skargi się zaczęły. Samochody znów jeżdżą gęsto. Więc psina ma nadzór, wciąż musi być na widoku.

Przy omawianiu tych łazęg były wspominki o pierwszym psie, Raptusie. Kundel, od prawdziwego labradora troszkę mniejszy, biszkoptowe kłaki w innym gatunku. Ten to miał duszę włóczęgi! Zawsze był znajdowany, kilka razy odbierany ze schroniska, od przygodnych opiekunów ze dwa razy, raz tymczasowa opiekunka oddawała go z płaczem. Co trochę było gorączkowe szukanie, a on zawsze znajdował opiekę, całym sobą informując napotkanych że jest psem łagodnym i radosnym. Przekochany był.  Obecnie po okolicy łazi podobny do niego labrador, ma dom, ale wymykanie się z niego opanował do perfekcji. Towarzyski jest bardzo, im więcej ludzi tym weselnej, sklep, szkoła, impreza w remizie i tydzień temu z pielgrzymką powędrował do miasta, gdyby nie sprytna elektronika nie wiadomo jak by się rzecz skończyła.

No i tak to się toczy.

Pisała R.R.

poniedziałek, 14 sierpnia 2023

Notatka 524 Santa Monica & komody.

Ostatnio zapaściowo wiruje mi życie. Tak w  kołowrocie wiruje, w trakcie tańca i po tańcu z panią d.  Dzieje się, lepiej tylko odrobineczkę, ale na tyle lepiej że coś mogę skrobnąć. Więc skrobię. Blisko mnie to Bobuś się leczy, Dziecko wakacjuje, Jacunio sika fanaberyjnie. Ja więcej czasu spędzam w pozycjach z kręgosłupem mniej więcej w pionie.  Było trochę bobusiowania, jedna kępa niebieskich kamasji posadzona na nowo, druga wykopana. MP ma dostać z pięć cebulek, ale to na razie musi poczekać, między innymi na cynk od MP że znajdzie czas i miejsce by je posadzić.  Może jeszcze pięć cebul komuś..... Może Agniecha? No zobaczymy. Wykopałam z drugiej kępy dwadzieścia jeden cebul. 



Nie chcę co prawda zapeszać, ale jakoś się trzymam, może i wraca mi w psychice odrobina dawniej posiadanej wańki-wstańki. Pewności siebie ciut większej. Zaczynam nawet zbierać się do odrabiania krzywd paskudnych, co to sama sobie zrobiłam przy udziale pani d. Nie mogę zwalać na panią d, że to wszystko ona, bo pozwoliłam jej na to z braku siły, z lenistwa i niezborności życiowej. I niestety, pani d to też jakąś strona mnie. Fa-tal-ne. Okazuje się że lekarstwem na panią d. to nie jest w moim wypadku tylko nasiąkanie pozytywnymi treściami (choć bez nich to kaplica zupełna), ale twórcze działanie uwieńczone końcem nie będącym całkowitą klęską. Przynajmniej taką klęską z którą się da pogodzić. Ale te pozytywne wpływy, ach, bez nich nie byłoby żadnych działań, tylko dół. Piesko dziękuję. 


Ale coś działam. Pracowicie jest, choć bez sensu. Jak jest to Santa Monica & komody są doskonałym przykładem działań pod wpływem pozytywnych wpływów.  No to czytaj Czytaczu.

Najpierw o komodach. To meble są. Ogólnie u mnie meble wołają o pomstę do nieba. Kolorystycznie jest od Sasa do lasa, kształtami też tak. Brzydko. No ale. To co jest, to konstrukcję ma na tyle mocną i kształt na tyle użyteczny, że wywalać nie ma najmniejszego sensu. Bo nawet gdyby było mnie stać na nowe meble, to nowe już w produkcji z założenia mniej trwałe. Taki urok czasów, więc w moich oczach ratowanie domowych rupieci i nabywanie starszych rupieci jest sensowniejsze niż nabywanie gratów drogich i współczesnych. Ale korciło mnie od dawna by poprawić wygląd chałupy na ile się da. Poprawa jest w trakcie, BORDELLO już robi BUM BUM odrobinkę ciszej, ale nadal jest totalne, niestety. Bo bez sensu totalnie zaczęłam. 

Komody są dwie, z rzetelnego amerykańskiego  paździerza, dużo solidniejszego niż nasz. Za to drewniany fornir na nich jakości żadnej, należałoby wymienić calusieńki.  Kupiłam je daaaawno, gdy do naszego kraju trafiały graty z likwidowanych w RFN baz amerykańskiej armii. Drogie nie były, piękne też nie. Ale były i są potrzebne. Kolor typowy dla tych wojskowych mebli, zimny brąz, ciemny, ale do czerni mu daleko.  Po pięć szuflad, mosiężne uchwyty, szuflady każda ściśle przynależna swojej dziurze, ile się namęczyłem żeby z powrotem je w nich umieścić to brak słów. Rzecz bardzo nieprosta, bardzo.  Trzeba zręczności sztukmistrza, podstępów i wygibasów,  żonglowania pudłami  szuflad, w końcu jest ok. po dwóch dniach wysiłków. Nigdy więcej nie będę się rwać z entuzjazmem do wyjmowania szuflad z armijnych komód, newer, dość - to wystawia moją inteligencję i sprawność fizyczną na zbyt wielką próbę. Czyli nawet jak miałam ochotę jeszcze komody  przemalowywać, to operacje umieszczania szuflad we właściwych dziurach wybiły mi to z głowy radykalnie.  Już z samymi meblami tak hop-siup to u mnie nie ma, wszystkie moje meble mają w sobie sporo złośliwej przewrotności, wszystkie, komody nie są wyjątkowe.

No dobra, miało być też o Santa Monica. 

Santa Monica to jest kolor farby renowacyjnej do mebli  firmy GoodHome, farba z lekka metaliczna, odcień bardzo podobny do tego którym dysponuje  zewnętrznie Rysia. Czyli płowa z odcieniem jasnej miedzi. Farba kupiona w promocji w Castoramie (pięć niedużych puszeczek) z myślą że się przyda,  myśl o korekcie wystroju nie jest nowa.

Santa Monica kupiona w promocji bo tak miałam od zawsze, że zawsze w Castoramie grubo przed czasem użycia kupowałam okazyjnie różności zużywane później, ale nie zawsze tak, jak planowałam przy zakupie. Tylko że tym razem, o rany!!!!! 

Net jest zgodny, farby firmy GoodHome są do dupy.  Nie do końca się z wyczytanymi opiniami zgadzam, nie tyle do dupy, ile chyba wyłącznie do malowania natryskowego. Czyli pistoletem, O pistolecie etykieta milczy, ale narzędzia w postaci pędzla czy wałka zostawiają po sobie ślad, wkurzajacy wyjątkowo w wypadku Santa Moniki, bo ona z lekka metaliczna. Ta metaliczność jest mocno nienachalna, ale swoje robi. Wydajność jest super, krycie do przyjęcia, tylko te ślady narzędzi są bardzo be. Bardzo widoczne, bardzo.  Zaczęłam pędzlem, be, spróbowałam wałka, jeszcze bardziej be. Więc znów pędzel i nadal nie podobało mi się. Po wyschnięciu pomalowanych frontów szuflad nastąpiła u mnie podłamka, tylko siąść i wyć, bo jest zupełnie inaczej niż miało być, gorzej mi to wyglądało po wyschnięciu niż w trakcie malowania. Bo błyszczące drobiny nie do końca wprowadzone jednorodnie w strukturę farby gromadzą się w pasma. Może należało jednak malować wałkiem? No ale wałkiem też fajnie nie było.  Miało być połyskliwe i gładko, to drugie zdecydowanie nie wyszło i bardzo to widać. Po wkurwie maksymalnym, po równie wielkim dole stwierdziłam że trudno, widać u mnie nigdy nie może być tak jak planowałam. Karma taka i bez sensu karmie fikać w sprawie wagi nie tak znów istotnej. Komody są z zaciekami i takie będą. Przecież przy tej jakości forniru farby zedrzeć się nie da. No i te szuflady........

Ale. Może i nie tak jest jak miało być, ale czy jest tak fatalnie jak mi się wydawało? Sam kolor o wiele ładniejszy na Rysi, nawet położony natryskowo nie byłby wstrząsająco piękny. Komody nie są jeszcze pomalowane do końca, zużyłam trzy puszeczki, zostały dwie. Blaty wymagają jeszcze jednej warstwy, cała puszeczka to na nie za dużo, otwartą chcę zużyć totalnie do końca, pomysł na co jest w trakcie realizacji więc troszkę te blaty muszą na wykończenie poczekać. 


Jest pomysł jak racjonalnie i sensem zużyć te dwie pozostałe puszeczki. 

I napiszę Ci Czytaczu, że malowanie czegokolwiek przy Rysi jest zajęciem takim, że już lepiej zostać wozicielem kaktusów z pustyni do kalifornijskich ogródków lub ujeżdżaczem byków. Wszystkie zajęcia z listy najwredniejszych ogólnie lepsze,  większa szansa że Rysia nie pomoże w zajęciu. Teraz są trzy futerka, trochę ich było a nigdy nie było u mnie do tej pory równie nachalnie pomagającego i ciekawskiego kota. Nie zawsze, ale gdy Rysia wpada w tryb "pomogę, co robisz, pokaż, daj też, a ja tu jestem" jest tak upierdliwa jak rzadko co na ziemi. Po podniesieniu klapy sedesu na pewno przysiądziemy na Rysi, murowane. Przy przy malowaniu oczywiscie na powierzchniach pionowych pojawiały się jej odbite łapki bo tryb ADHD włączała regularnie. Zamalowałam  ich kilkanaście, dało radę. Prawdziwy popis dała jednak przy blatach komód, tu już wolałam malować przy drzwiach zamkniętych, ignorując ryki Rudej. Pierwsza warstwa na blatach, grubsza bo może się równiej się to metaliczne ułoży no i to końcówka tej puszeczki, wszystko zużyć i niech schnie, wychodzę. ZAMKNĘŁAM za sobą drzwi, tup tup do łazienki myć pędzel, wody nie zdążyłam puścić a słyszę jak szczęka zamknięta klamka. Bieg, bo może zdażę i uchronię malowane. Złudzenia. Na blatach slalom, od zupełnego wytarcia farby że czysty brąz forniru po zwały, wszystko w zawijasach. Rozpacz.  Dupka i tylne łapki Rudej do "kolanek" z tyłu w Santa Monice. Rozpacz. Santa Monica wszędzie. Podłoga. Wanna. Pościel na łóżku. Blat kuchenny. Rozpacz. 

No i tak to.

Same schody były, tak u mnie być pewnie musi, na nowo zaczynam się z tym godzić. I żyć pomimo. Co niewątpliwie jest znakiem pozytywnym.

Co jeszcze? W niedzielę odważyłam się wziąć udział w wyprzedaży gratów. Fizycznie, komputerowo to tylko zgłoszenie na imprezę się odwala. Razem z Asią, każda przydźwigała torbiszcze gratów. Było dobrze, będę brała udział już zawsze. Mało ludzi, sezon wakacyjny jeszcze, w mieście pełno pielgrzymek, ludzie mają inne zajęcia niedzielnymi przedpołudniami, ale podobało mi się. Podobało mi się mimo uchechtania strasznego noszeniem gratów i mimo że niewiele bardzo sprzedałam.  Coś jednak poszło, nie na tyle by budzić entuzjazm, ale u mnie teraz i te parę groszy ważne. Ludzie wystawiają rzeczy straszne, niektórzy i po cenach strasznych. Ciuchów najwięcej. Ale impreza działa.


Pisała R.R. w trakcie wszystkiego.

Dawno ps-ów nie było.

No to dopisuję, bo w komentarzach się temat pojawił.  Skrobania mebli. Prawie kończę i nawet to nie takie trudne. Tyle że ręce bolą bo ileś tam ruchów trzeba zrobić no i trafiają się takie miejsca, gdzie nie wiadomo dlaczego skrobanie idzie jak po grudzie. Było do oskubania pięć płaszczyzn, troje drzwi i dwa boki, skubię ostatnie drzwi i został mi jeszcze taki trudny kawałek na samym dole jednego boku. Nieduży, ale po milimetrze schodzi.