Miało nie być relacji z bobusiowania. Bo cykanek nie nacykałam. Bo było niezbyt. Bardzo roboczo, wszyscy coś robili, zajęci w tym cholernym upale na maksa. Wszyscy poza Dzieckiem co pojechało "na kolonie" odpoczywać po trudach zdobycia dyplomu. Więc co tu pisać, tyractwo było, mocno porąbane, zupełnie nie pasujące do temperatury i duchoty. Bobuś znów reperował przyłącza na panelu fotowoltaiki, chyba teraz się udało. Ekstremum jednak nie było bo zrezygnował z wejścia z naprawionym panelem na rozpalony dach. Ufff. My baby też jakoś ocalałyśmy, choć były litry potu. Beatka i Asia w dusznej szopie, ja ze swoją stopą buszująca w zielonym. Stopa odparzona na małym kawałku do żywego w czwartek, podleczona w piątek, tak dostała w kość w sobotę, że dopiero teraz, po dniu zabiegów zaczyna wyglądać jak stopa. Dziwne to jest, wcale zajęta tyraniem nie zauważyłam że zaczyna protestować, jakoś działała, pokazała że mnie nie lubi gdy prawie kończyłam, a po wyjściu z busa miałam duży problem by na niej stanąć. Nieważne, zagoi się, ważne że po raz drugi dała się poratować i że w Bobusiowie grzecznie dała porobić.
Dla mnie roboczo oznaczało że posadziłam kamasje, poprzesadzałam co nieco. Może bez sensu skoro taki gorąc, ale anemone tomentosa (czyli zawilec zwany pajęczym) zjadał mi różę Escimo i wszystko w okolicy. Róża, mimo że ona żywotna, ledwie dychała, jesiennych kwiatow tym razem nie będzie, powinno mi dać wcześniej do myślenia że pierwszego kwitnienia właściwie nie było. No ale może kolczak ocaleje. Mnóstwo pchających się młodych anemone, więc wszystkie pchające się gdzie nie trza dostały nowe miejsce. Hortensja, taka co od dwóch lat wcale nie rosła, też poszła na nowe. Może lepsze. To na hortensji mi zależy, pod nią wylałam chyba z tonę wody, może przeżyje. Poprzycinałam, trochę powyrywałam (pokrzywy, osty, gajowiec, bluszcz, brzydki a nachalny krwawnik kichawiec, siewki klonów i dzikiego wina, perze i mlecze, glistnik jaskółcze ziele) górsko urosło, a tych wszystkich wysiłków wcale nie widać. Hmmmmm. A ile tyrania jeszcze by trzeba!!!!!
Kamasje poszły na stare miejsce, tyle że miejsce przesypane granulowanym obornikiem i kompostem. Tak nie powinno chyba być, ale z drugiej strony, to w dzikich warunkach one przecież rosną ciągle na tych samych miejscach, czyli na chłodnych bo w półcieniu lasów łąkach lub łąkach słonecznych, ale mokrych w okresie wegetacji. I dają radę.
Bez wykopania zostały białe kamasje, są, też powinnam im zrobić przewietrzenie, ale one zostały posadzone źle, nie w grupie, a pojedynczo i ciężko po zaniknięciu rośliny stwierdzić gdzie są cebulki. Szczerze? Były kupione jako pierwsze, są starsze o dwa lata od pozostalych i miały być niebieskie. Posadzone zostały tak dziwnie, bo wszystkie cebulki dotarły do mnie chore, popleśniałe, porażone jakimiś grzybami w dziwnych kolorach, miękkawe. Pamiętam swoją wściekłość..... Miałam wszystkie wywalić i tak powinnam wedle wszystkich prawideł zrobić, ale wtedy, ach tak bardzo chciałam że nie mogłam. Nie i już. Więc wszystkie zostały wykąpane w nadmanganianie potasu i posadzone w szeroko rozstrzelonym łuku, tam gdzie rok wcześniej rosły aksamitki, w dużych odstępach, bo jeśli któraś by dała zdrowy kwiat to niech się nie zaraża od sąsiadów. W ziemi, w której wcześniejsze aksamitki wytruły nicienie. Każda cebulka dostała barierkę z tabletek nadmanganianu wetkniętych dookoła, a i tak środek łuku wypadł, te po brzegach kwitną. Ponad połowa z tuzina nie dała rady, no i białe ogólnie jakby słabsze od niebieskich, co może być winą albo za ciemnego miejsca, albo czającej się w nich ciągle jakiejś zarazy. One nie są białe, są kremowe, przepiękne, doceniam po latach, ale gdy ocalałe cebulki wydały w końcu kwiaty klęłam, eteryczne kremy nie przemówiły do mnie. Bo miały być niebieskie i polować zaczęłam na nowo, jedna kępa jest z pięciu cebulek z Dalezji, druga to łup z Dożynek, pan od którego mam psizęby zechciał przywieźć, też wtedy zdobyłam pięć.
Wybacz Czytaczu że tyle o kamasjach. Każdy kto ma jakiekolwiek zielone ma też swoich zielonych ulubieńców, a ja je bardzo lubię. Ach, gdybym dysponowała podgórską łąką to byłaby w kamasjach. I pełnikach.
A kolejne dożynki tuż tuż. Taka pora. Chwasty obficie sypią nasionami, pola zżęte już albo będą za chwilkę. Wszystko woła o zajęcie się, grożąc że jak nie, to pójdzie w dzicz. Albo na zmarnowanie. Może dlatego było tak pracowicie.
I jeszcze co do soboty. Ludzkie istoty tym razem bez obgadywania.
Wykopałam ropuchę. Po raz kolejny stwierdzam, że one mają w sobie dużo ludzkiego, podobna do gniewnego miniaturowego grubasa wyraźnie miała ochotę mi dokopać za wykopanie.
Jaszczurki jakby śmielsze. Bobuś majstrował na ogrodowym stole, a za jego plecami, na ścianie z dzikim winem jaszczurcze wędrówki we wszystkich kierunkach. Jedną znalazłam w plastikowym pojemniku z deszczówką, wręcz ją wyłowiłam podstawiając wiązkę pospiesznie zerwanych chwastów. Nie wiem czy by sama wyszła, po ścianie pomykają swobodnie, ale plastik to inna bajka. Ześlizgiwała się
Pies dostał nadzór kuratorski, za ucieczki na ulicę w celu zażycia rozrywki przy straszeniu przechodniów. Niedobrze, ale pokochał straszenie niewinnych ludzi, podoba mu się bycie monstrum, a skąd ludzie mają wiedzieć że to tylko straszenie? Za ucieczki za suczkami, bo gdzieś we wsi są bardzo atrakcyjne i zwiewa do nich. Taki nadzór kuratorski to rzadka dla niego rzecz, grzecznie się trzymał na ogół chałupy, te zwiewania to nowość. No straszył już przed domem, ale teraz straszy dalej. Kiedyś jak się wymykał to tylko do sąsiada, opłotkami, przez nieogrodzone do kumpla. A teraz ucieka i straszy jak umie. A groźny? Tak wygląda niestety, trzeba znać żeby wiedzieć że to ciumciuś i ciapa.
Raz się zdarzył szereg incydentów z nadmiernie towarzyską kurą, wpadała ze swojego betonowego obejścia na zielone, pieseczek napadał bardzo drapieżnie, łapał w pysk i nosił. Nie do wiary, po pierwszych panikach sypiących pierzem kurze to nie przeszkadzało, luz zupełny, po odniesieniu przy pierwszej okazji wracała. Podejrzewam że bardziej kursko kusiły biegające jaszczureczki niż bycie noszoną, a noszenie w pysku też w końcu uznała za atrakcję. Wracała uparcie.
Kura się poznała na groźnym psie, przechodnie nie. Skargi się zaczęły. Samochody znów jeżdżą gęsto. Więc psina ma nadzór, wciąż musi być na widoku.
Przy omawianiu tych łazęg były wspominki o pierwszym psie, Raptusie. Kundel, od prawdziwego labradora troszkę mniejszy, biszkoptowe kłaki w innym gatunku. Ten to miał duszę włóczęgi! Zawsze był znajdowany, kilka razy odbierany ze schroniska, od przygodnych opiekunów ze dwa razy, raz tymczasowa opiekunka oddawała go z płaczem. Co trochę było gorączkowe szukanie, a on zawsze znajdował opiekę, całym sobą informując napotkanych że jest psem łagodnym i radosnym. Przekochany był. Obecnie po okolicy łazi podobny do niego labrador, ma dom, ale wymykanie się z niego opanował do perfekcji. Towarzyski jest bardzo, im więcej ludzi tym weselnej, sklep, szkoła, impreza w remizie i tydzień temu z pielgrzymką powędrował do miasta, gdyby nie sprytna elektronika nie wiadomo jak by się rzecz skończyła.
No i tak to się toczy.
Pisała R.R.